Spektakl Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy” traktuje o kobietach, które chcą zrobić rewolucję, by przywrócić należną im, równoprawną pozycję w świecie. Twórcy sięgają tu po sztafaż Rewolucji Francuskiej, która mimo pięknych, wolnościowych haseł, zupełnie zapomniała o kobietach. Pomysł i cel jak najbardziej szczytny.
Wrażenie zrobiły jednak na mnie jedynie dwie sceny. Pierwsza, gdy jedna z bohaterek, buntując się przeciwko sztuczności wszelkich dokonywanych przez rewolucjonistki gestów, próbuje zrobić coś naprawdę: chcąc zostać męczennicą, każe swej koleżance, by ta ją uderzyła. Pomyślałem wtedy, że wreszcie udało się twórcom spektaklu wyjść poza deklaratywny fałsz nudnego dyskursu, w kółko powtarzanego i nic właściwie nieznaczącego. Z opisywanej przeze mnie sceny nie było jednak satysfakcjonującego wyjścia. Gdyby jedna z aktorek uderzyła drugą, gest wprawdzie byłby całkiem realny i prawdziwy, ale fakt, iż został on wykonany na scenie, w teatrze – wciąż podkreślałby jakąś swoją wewnętrzną pustkę i nieszczerość. Z drugiej strony – realny brak policzka (bohaterka w końcu nie zostaje uderzona), choć wzmacniał poczucie sztuczności wszelkich gestów dokonywanych przez bohaterki, pragnące na różnych poziomach przejąć obowiązującą społeczną narrację, pokazywał zarazem, że w rzeczywistości to wciąż jeszcze niewykonalne. Zarówno z powodu bierności bohaterek jak i niewystarczającej siły teatru. Ironicznym komentarzem tej niemocy były sceny na żywo transmitowane z pustego niczym cmentarz o północy Placu Szczepańskiego. Janiczak i Rubin skoncentrowali się na owej niemożności, przy okazji świadomie czy nieświadomie dotykając jednego z najważniejszych pytań współczesnego teatru: jak sprawić, żeby teatr przekonywał nieprzekonanych, a nie tylko krzepił w walce tych już oddanych sprawie.
Drugą, niezwykle ważną sceną, pokazującą, jak palący i aktualny we współczesnym świecie jest problem dyskryminacji kobiet, była „scena balkonowa”. Bohaterki z balkonu Starego Teatru atakowały mężczyzn, okupujących dwie wysokie mównice i teatralną scenę. Widownia pogrążona jest w ciemności, konieczne staje się więc użycie punktowych reflektorów. Trzymają je w rękach pracownicy techniczni bydgoskiego teatru – oczywiście mężczyźni. Gdy aktorki mają wypowiedzieć swoje kwestie, panowie kierują na nie swoje reflektory. Kobiety zatem „istnieją” w przestrzeni gry wyłącznie dzięki aktywności mężczyzn. Obraz to przygnębiający, lecz zaskakująco prawdziwy. Okazuje się, że nawet w przedstawieniu tak jawnie i manifestacyjnie walczącym o prawa kobiet, górę bierze patriarchat, w którym kobieta ma głos o tyle, o ile mężczyzna jej go udzieli. Spod pudru feministycznej poprawności, rewolucyjnych kostiumów oraz teatralnej mimesis wyziera prawdziwe oblicze świata, w ostatecznym rozrachunku urządzonego i rządzonego przez mężczyzn. I tak nieuchronnie dochodzimy do smutnego wniosku, iż spektakl ów – choć z pewnością ważny i potrzebny – pozostaje zupełnie bezradny wobec porządku świata, który tkwi w naszych głowach od pokoleń.