Arka Noego na Mont Blanc – „Szczyt” Christopha Marthalera w Piccolo Teatro di Milano – Teatro d’Europa

zdj. Mathias Horn

Gdy wchodzimy na widownię Teatro Giorgio Strehler, naszym oczom ukazuje się wnętrze zajmującego prawie całą scenę górskiego schroniska. Na pierwszy rzut oka niczym szczególnym się ono nie wyróżnia, może poza „wyrastającą” w środku tej przestrzeni pokaźnych rozmiarów atrapą góry, będącą na pierwszy rzut oka przejawem szalonej fantazji dekoratora. Reszta sprzętów, jakie się tam znajdują, wydaje się już do bólu przewidywalna: ławki, skrzynie do siedzenia, piętrowe łóżko w rogu, rozkładany stół, wreszcie kilka wiszących półek, znajdująca się obok nich apteczka pierwszej pomocy, skrzynka z napisem SOS i wnęka z mikrofonem, połączonym kablem z umieszczonym na dachu schroniska megafonem. Gdy zaczyna się spektakl, uwagę zwraca na siebie jeszcze jedna rzecz: otóż w centralnym miejscu tej przestrzeni, na tylnej ścianie schroniska znajduje się ruchoma winda. Jej wygląd sugeruje jednak, że nie przewozi się nią ludzi, a raczej jedzenie czy jakieś towary, jest jednak na tyle duża, że pięcioro bohaterów tego spektaklu z powodzeniem się z jej pomocą do wnętrza schroniska dostanie, dołączając tym samym do szóstej osoby, będącej w nim od początku, ale o tym za chwilę.

Jako że w teatrze Marthalera nie ma jednego zbędnego elementu (!), oba te przejawy teatralnej ekstrawagancji stają się podstawą niespodzianek, wywracających ten wspaniały spektakl do góry nogami. Atrapa góry okaże się w finale wierzchołkiem prawdziwego górskiego szczytu, na którym owo schronisko zostało osadzone (skojarzenia z Arką Noego osiadłą po potopie w przypadkowym miejscu uprawnione), winda zaś zamieni w rodzaj sznurowej jakubowej drabiny, po której spuszczać się będą z nieba (lub z helikoptera) kolejne osoby potrzebujące schronienia. Normalnie napisałbym, że przecież nie sposób dostać się z dołu na szczyt góry, jadąc windą w dół, ale u Christopha Marthalera wszystko jest możliwe! Wszystkie elementy jego spektaklu są bowiem osobliwe, dziwne, manifestując zaś swoją esencję, stanowią jednocześnie swoją groteskową interpretację. Mienią się niczym komediowe opowieści Szekspira, wywołując i grozę, i litość, obie podszyte znakomitym humorem. Słowem – szwajcarska mieszanka wybuchowa. 

Świetnym przykładem tej strategii wydaje się tu kwestia tytułowego szczytu. W języku niemieckim słowo to znaczy również „spotkanie na szczycie”, określa jednak także obwarzanka, dumnie zresztą prezentującego się na plakacie do tego spektaklu. W zależności więc od tego, która z definicji szczytu jest widzowi najbliższa, określi on sobie sam temat spektaklu, skupiając się bądź to na katastroficznej wizji końca naszego świata, bądź to na laboratoryjnym wręcz badaniu ludzkiej wspólnoty, bądź na odbiciu tych narracji w krzywym zwierciadle ironii, budującym tu tak potrzebny do zrozumienia całości – zdrowy i czuły dystans. Fascynująco zresztą Marthaler gra tymi narracjami, z jednej strony każda z nich jest zbudowana i poprowadzona ze szwajcarską precyzją, z drugiej – jeszcze większe wrażenie robi spleciony z nich „warkocz”, stając się podstawą wybitnej dramaturgii spektaklu, która swoje spełnienie znajduje w finałowym suspensie, kolejny już raz wywracającym ten spektakl do góry nogami, tym razem nieoczekiwanie na poważnie, przynosząc – oparte na litości i grozie – katharsis.

W istocie bowiem spektakl ten jest grecką tragedią, w której chór osób, zagonionych przez konieczność lub przypadek na koniec świata (wybrany przewrotnie w perspektywie pionowej), musi niczym Edyp zmierzyć się z rozpoznaniem swojej tragicznej, a jakże – sytuacji. Wygląda to tak, jakby jakieś ludzkie niedobitki, cudem zgromadzone w osiadłej na szczycie góry osobliwej Arce Noego, kompletnie nie zanotowały katastrofy, skupiając się na sobie, swoich codziennych rytuałach (pozornie nic nieznaczących, a jednak ratujących od załamania nerwowego) i negocjowaniu ich z współbraćmi. Gdy spojrzymy na ich pobyt na górze jako na metaforę ludzkiego życia, okazuje się, że działa ono na podobnej zasadzie – opierając się w istocie na ucieczce od rozpoznania swojego tragicznego, dawno już zapisanego gdzieś w kosmosie losu. Finałowe odkrycie więc stanowi dla zbiorowego bohatera, jakim niewątpliwie jest prezentowana tu grupa ludzi, owo tragiczne rozpoznanie, którego istotą jest fakt, że naturalnej (?) anihilacji poddana została już nie tylko ludzkość, ale wręcz cała planeta. To ową grupę neurotycznych, żyjących obok siebie indywiduów nie tylko otrzeźwia, ale też – po raz pierwszy w tej opowieści – łączy ponad wszystkim podziałami. Moment więc, gdy w nieporadny, naiwny wręcz sposób rzucają się, żeby ratować stygnący szczyt, a więc to, co najważniejsze, przynosi całkowite oczyszczenie. Ratują oni bowiem, tak się im przynajmniej wydaje, cały swój świat i zamieszkującą w nim wspólnotę, choć być może to tylko – tak to można odczytać – co najwyżej czerstwy obwarzanek. Ich tragedia ma bowiem kolejny rozdział: rozpoznanie, że to wszystko na nic. Poruszające!  

Żeby cała ta wyrafinowana teatralna konstrukcja miała sens, należy jeszcze opowiedzieć, w jak misterny sposób Marthaler buduję tę swoją górską  wspólnotę neurotyków, wychodząc od prywatności aktorów. Obsada jest z jednej strony międzynarodowa, mówiąca w różnych językach, z drugiej – jej trzon stanowią artyści od lat ze szwajcarskim reżyserem związani lub współpracujący: Francuzka Charlotte Clamens, francusko-szwajcarski Szkot, Graham F. Valentine, niemieckojęzyczny Szwajcar Raphael Clamer, Włoszka Federica Fracassi, Szwajcarka Liliana Benini, wreszcie austriacki kompozytor i muzyk Lukas Metzenbauer. Na pierwszym poziomie mamy więc osobliwą opowieść o międzynarodowym towarzystwie, żyjącym obok siebie w krajach i regionach połączonych przez Alpy, a więc… szczyty. Owa alpejska wieża Babel raz już została ukarana, języki bowiem są tu totalnie pomieszane, nie stanowiąc (w myśl zasady zawartej w biblijnym micie) skutecznego narzędzia międzyludzkiej komunikacji. Zresztą język jako narzędzie niedoskonałe jest jednym z ulubionych tematów szwajcarskiego reżysera. Pierwszym skutecznym, choć wciąż ograniczonym, narzędziem komunikacji w tym świecie – okazuje się muzyka, odgrywana przez austriackiego gospodarza schroniska, raz na jasnym, raz na ciemnym akordeonie (w zależności od okoliczności, w jakich znajdują się goście). Najpewniejszym jednak środkiem porozumienia są emocje, dowodem na to zaś wspaniała scena, w której ukryty dotąd telewizor przynosi zagrożenie, obejmujące wszystkich członków wspólnoty natychmiast i ponad podziałami.

Na drugim z kolei poziomie otrzymujemy portret współpracujących ze sobą nie pierwszy już raz aktorów, dla których – podobnie jak na pierwszym poziomie – podstawą komunikacji nie jest język, lecz emocje, będące przecież sednem uprawianej przez nich dziedziny sztuki (zwłaszcza u tego reżysera). Na jeszcze głębszym poziomie to przede wszystkim opowieść o grupie osób o określonej narodowości i przynależności językowej, która w przestrzeni spektaklu zamienia się w mitycznych przedstawicieli swoich grup narodowościowych i społecznych. Wychodzi więc Marthaler od konkretnej, realnej wspólnoty (ludzkiej i zawodowej), wrzuca ją do teatralnej maszynki, która zmienia ich w tragiczny, pozbawiony indywidualności chór, tworzący najpierw odbicie alpejskiego społeczeństwa, a w finale – całej ludzkości. Każdemu, kto będzie oglądał ten spektakl, polecam przyjrzeć się z tej perspektywy relacjom międzyludzkim, międzynarodowym, międzyjęzykowym, bo Martahler ze swoimi aktorami konstruuje je w sposób absolutnie zjawiskowy. Nie muszę chyba dodawać, że gra aktorska, balansująca mocno na granicy surrealistycznego absurdu, to koncert tego, co w zawodzie aktora najlepsze. Czy to w scenie telewizyjnej, czy w saunowej, zespół spektaklu prezentuje się wyśmienicie.

W dobie dominacji w polskiej przestrzeni teatralnej scenicznych audiobooków, których istotą jest ego artysty, prezentowane z każdej perspektywy poprzez niekończące się monologi, wypowiadane przez znakomitych, niemających na scenie nic do roboty aktorów, teatr Marthalera jawi się jako dzieło teatralne z innej galaktyki. Szwajcarski reżyser od zawsze bowiem wyznawał wiarę w teatr, którego istotą jest przede wszystkim to, co poza językiem. I wiary w taki teatr jest dziś nie tylko kapłanem, ale wręcz papieżem. Dla mnie jego alpejski „Szczyt”, był czymś na kształt łyka źródlanej wody życia w ciemnej, pozbawionej horyzontu codziennej rzeczywistości. Amen. 

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.