Hitchcock powiedział, że „film to życie, z którego wymazano plamy nudy”. Z tego punktu widzenia sześcioksiąg Karla Ove Knausgårda „Moja walka” to negatyw filmu: wymazano w nim wszystko, prócz owych plam. Norweski pisarz odtwarza bowiem drobiazgowo, na tysiącach stron swoje zwyczajne, niczym nie wyróżniające się życie. Życie mężczyzny posiadającego rodziców, żonę, dzieci oraz niekończące się problemy: z życiem, rodzicami, żoną, dziećmi i chyba najważniejsze – ze sobą. Ów nieskończony „strumień świadomości egzystencji”, ułożony w drobiazgową, leniwie płynącą, linearną narrację prozaicznych zdarzeń, przetykany jest od czasu do czasu pseudofilozoficznymi wywodami na tematy ogólne (m.in. pisanie, śmierć czy wolność człowieka). Nazywam je pseudofilozoficznymi, bo niczego nowego nie odkrywają. Są jednak precyzyjnie skomponowanymi, eseistycznymi odpowiedziami na ogólnoludzkie pytania, z którymi zmaga się każdy z nas. Wszystko to napisane językiem, który – jak trafnie opisał to Krzysztof Varga – jest „zimny jak woda w fiordach, przezroczysty jak sopel lodu i jasny jak wieczne śniegi”; zamkniętym we frazie, którą „można porównać do mebli z Ikei – prostota, funkcjonalizm, brak ozdobników, łatwość montażu”; w stylu nacechowanym „brakiem efekciarstwa, pewnego rodzaju sterylnością narracji, deficytem zdań, które byłyby piękne literacko, ale nie wnosiłyby do historii niczego prócz walorów estetycznych”. Gdy się bliżej przyjrzeć, książki Knausgårda bardziej przypominają podręcznik, niż powieść. To „instrukcja życia”, w której autor nie tylko objaśnia, jak żyć, ale czyni prozę życia punktem centralnym literatury, kanonizując nudę wyciętą z filmu przez Hitchcocka. Ważną cechą tego „podręcznika” jest to, że przy jego czytaniu niepotrzebna nam wyobraźnia. Autor, cyzelując nawet odcień trawy, drobiazgowo „odmalowuje” kolejne obrazy, a czytelnik wszystko dostaje na tacy. Zresztą, nie o delektowanie się literaturą tu chodzi. Kwestia to fundamentalna, o której sam Knausgård mówi tak:
Przez pięć lat próbowałem napisać powieść o życiu i śmierci mojego ojca. (…) Nie wychodziło mi. W pewnym momencie postanowiłem opisać to bez żadnej fikcji, domysłów.
W większości powieści realistycznych mamy wszechwiedzącego narratora obiektywnego. Czyli takiego, który wie wszystko o świecie, bohaterach, ich życiu zewnętrznym i wewnętrznym. Knausgård, pisząc formalnie wręcz hiperrealistyczną powieść, „bez żadnej fikcji i domysłów”, ostentacyjnie z tego rezygnuje. Czyni powieść swoim własnym, autorskim monologiem. To narracja czystego ego. Pierwsza bodaj tak olbrzymich rozmiarów i tak spektakularna.
Perspektywa ta jest prawdopodobnie kluczem do wielkiego sukcesu książek Knausgårda na całym świecie. Punkt widzenia ego w gruncie rzeczy to jedyna w pełni prawdziwa perspektywa. (Cóż z tego, że Virginia Woolf budowała wspaniałe, odrębne, niezwykle wiarygodne narracje swoich bohaterów, skoro formalnie były one wciąż jej narracjami). Powieść Knausgårda to już nie fikcja, lecz niemal dokument. Co więcej, drobiazgowy opis prozaicznych czynności staje się lustrem, w którym ego czytelnika rozpoznaje kogoś tak podobnego do siebie, że natychmiast w pełni się z nim utożsamia i przyjmuje punkt widzenia autora. Knausgård, czyniąc z ego głównego bohatera swego dzieła, uczy nas mądrze i świadomie owo ego budować i brać odpowiedzialność za własne decyzje i czyny. Ta wartość jego książek wydaje się dziś – w czasach mody na wszelakie „protezy osobowości” – nie do przecenienia.
Michał Borczuch, wraz z dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem, w spektaklu na podstawie „Mojej walki” biorą na warsztat właśnie owo ego. Będzie ono osią całego spektaklu, a wraz z nim jego „właściciel” – ni to pisarz, ni to bohater własnej powieści. Ta dwoistość znajduje swoją emanację w różnych reżyserskich zabiegach: scenografia otwiera się, tworząc podwójną perspektywę; Karl Ove, grany przez dwóch aktorów, ma – wzajemnie się oświetlające – dwa życia; aktorzy niekiedy akcentują swój podwójny status (prywatność i rolę); wreszcie wiele scen ma konstrukcję dwóch różnych teatralnych narracji, nachodzących na siebie, a czasem ścierających się ze sobą (jak np. warsztaty miłośników Knausgårda ze szpitalem psychiatrycznym).
Wiele się pisało o nieteatralności sześcioksięgu Knausgårda, w moim mniemaniu błędnie. „Moja walka” jest bowiem połączeniem klasycznego dramatu ze zbiorem esejów. To wręcz gotowe sceny, rozpisane na dialogi i drobiazgowe didaskalia, poprzetykane esejami. Pytaniem kluczowym w kontekście teatru wydawało się to, czy powołanie tak skonstruowanego świata powieściowego na scenie wystarczy, by zrobić dobry teatr. Borczuch ze Śpiewakiem nie zamierzali tego sprawdzać. Poszli o wiele dalej. Powołali na scenie świat Knausgårda na własnych zasadach, ignorując zapisaną w powieści linearną historię bohatera (co jest ze względu na olbrzymie rozmiary powieści poniekąd zrozumiałe). Zamiast narracji o bohaterze stworzyli jego portret – złożony ze scen, które w ich pojęciu odzwierciedlały jego najbardziej charakterystyczne rysy. (Zabieg w polskiej literaturze nienowy, że wspomnę tylko „Kartotekę” Różewicza.) Powstał z tego spektakl nieoczywisty, prawdziwy, dwuznaczny i niezwykle interesujący. Ego pisarza/bohatera było na tyle pojemne, że wchłonęło również Borczucha, który swobodnie mógł się ukryć za podwójną figurą Karla Ove, rozliczając swe własne, artystyczne „grzechy”. (do dziś się zastanawiam, czy scena o pretensjach rodziny, oburzonej sposobem, w jaki Karl przedstawił ich w swojej książce, nie jest przypadkiem pokłosiem spektaklu Wszystko o mojej matce i reakcji rodzin twórców na sam spektakl).
Dwoistość świata, narzucona przez samą powieść, zostaje dodatkowo zmultiplikowana przez Borczucha. Teatr dokłada swoje „klocki” (opozycje: aktor/postać, postać/uczestnik warsztatów, aktor/uczestnik warsztatów), świetnie zresztą wygrywane przez artystów TR Warszawa. Jest jeszcze inna dwoistość, którą Borczuch wygrywa znakomicie: czytanie/granie. Aktorzy grają tekst Knausgårda, jednocześnie go czytając (często dosłownie, z promptera). Idąc tym tropem – my, widzowie, oglądając aktorów Borczucha, „czytamy” jego spektakl, czyli pośrednio – „Moją walkę” Knausgårda. W ten sposób otwiera się przed nami korytarz, prowadzący do sedna powieści i sedna naszej egzystencji. Po drodze mijamy kolejne ego: aktora, reżysera, bohatera spektaklu, bohatera powieści, samego Knausgårda, by wreszcie dotrzeć do czystego ego, w którym zobaczymy ego własne. I tu może pojawić się katartyczny wstrząs. Bo Borczuch, twórczo rozwijając ideę Knausgårda, rozpisuje jego powieść – niczym partyturę – na głosy i, dyrygując nią brawurowo, serwuje nam teatralny koncert, którego efektem jest złożony autoportret każdego z nas. Ileż w nim ironii! Świetna jest scena, w której Justyna Wasilewska wychodzi nagle z roli żony Karla, Lindy, i informuje widzów, że scena, która właśnie trwa, będzie długa i nudna, więc… puści nam filmik. Czyż nie spełnia właśnie pragnienia wielu z nas?
Gdy w jednym z filmów do Bruce’a Lee przychodzi na nauki młody chłopiec, Mistrz pokazuje mu księżyc i mówi „patrz!”. Po chwili uderza chłopca w głowę, krzycząc: „Nie na palec, patrz na księżyc!”. Książki Knausgårda zwracają naszą uwagą na palec. Borczuch to wie, i w pewnym momencie dostajemy od niego po głowie, bo księżyc w jego spektaklu jest w pełni i jasno świeci. Drugą część spektaklu dominuje sprawa pretensji osób, ukazanych przez Karla w książce w prawdziwy, acz niepochlebny sposób. Wątek ten porusza bardzo ważną kwestię: fikcji, która brutalnie ingeruje w prawdziwe życie. Nie odbywa się to bezkarnie. Karl swoją powieścią wywołuje falę silnych, negatywnych emocji u konkretnych ludzi (swojej rodziny). Opowieści mają potężną moc, potrafią rozwijać lub zatruwać ludzkie umysły. Borczuch pokazuje nam ekstremalne konsekwencje takiej sytuacji na przykładzie Hitlera oraz Breivika, którego na wyspę Utoya przyniosły przecież fale wzbudzone przez inne dzieło o tym samym tytule – „Mein Kampf” (znakomita scena ze stołem do piłkarzyków). To jest właśnie ów „księżyc” Borczucha. Ego trzeba budować mądrze, w skupieniu nad detalami egzystencji, bo silne, świadome ego to nasze jedyne narzędzie do skutecznego oddzielania fikcji od rzeczywistości. Borczuch za pomocą prozy Knausgårda pokazuje, że w dzisiejszych czasach jest to niezwykle trudne, że współczesny człowiek nie radzi sobie z tym już na poziomie autoanalizy. Nie mówi jednak, że to niemożliwe. Ważne jest, by mądrze czytać, na każdym poziomie. I widzieć księżyc, a nie palec.
Pod względem rzemiosła spektakl jest po prostu znakomity. Borczuch to już w tej chwili teatralny mistrz. Nie ma reżysera w jego pokoleniu, który w sposób tak inteligentny i nieoczywisty potrafi prowadzić konsekwentnie kilka wzajemnie dopełniających się narracji. One to w połączeniu z innymi składnikami “Mojej walki” – świetnym aktorstwem całego zespołu, znakomitą scenografią Doroty Nawrot, światłem Jacqueline Sobiszewski czy muzyką Bartosza Dziadosza Plequa – składają się na teatralne dzieło sztuki. Kiedyś kręciłem nosem na teatr Borczucha, bo przy jego ponadprzeciętnych teatralnych umiejętnościach problemem była dla mnie błahość treści przedstawień oraz oczywistość konkluzji, ale w ostatnich latach, ze spektaklu na spektakl widać, jak Michał Borczuch się rozwija, jak intelektualnie i emocjonalnie dojrzewa i dzieli się z nami owocami tego dojrzewania. A smakują one wyśmienicie!
Aktorzy są świetni bez wyjątku: Podsiadlik, Maj, Kuta, Pawlak, Łotocki, Dymecki, Smagała… Jak zwykle u Borczucha błyszczy też Halina Rasiakówna – w kilku rolach (znakomity epizod nastolatki!). Spektakl jest jednak popisem Justyny Wasilewskiej oraz Jana Dravnela, którego pierwszy raz w życiu widziałem w tak wybitnej roli.
Borczuch zrobił spektakl znakomity. Urzekający i hipnotyczny, żeby nie powiedzieć… lunarny. Nieoczywisty i niełatwy w odbiorze. W odróżnieniu od powieści Knausgårda, nic tu nie jest podane na tacy. Widz musi sobie sam poskładać obrazy, z których może, ale nie musi wyłonić się jego autoportret. Najważniejsze jednak, żeby wciąż patrzeć na księżyc.