W kartotece przeszłości – „Marzec 1968. Dobrze żyjcie – to najlepsza zemsta” Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Teatrze Żydowskim

Jan Kott tuż po warszawskiej prapremierze “Kartoteki” Tadeusza Różewicza w 1960 roku pisał:

Bohater ma na imię Piotruś, Jurek, Wacek, Tadek. Brak mu jednego imienia: Konrad. Bo to naprawdę jest Konrad tylko zmieniły się maski. (…) Wyspiańskiemu był potrzebny cały Wawel, Różewicz stawia żelazne łóżko na rogu Alej i Marszałkowskiej. To nie są żarty. Różewicz naprawdę napisał tradycyjny narodowy dramat. Konrad i społeczeństwo, Konrad i Polska, Konrad i świat. Konrad czeka na Wielką Ideę. Konrada dalej prześladują Erynie. W porządku. Wszystko w porządku. Tylko dlaczego ten nowy Konrad jest taki sentymentalny? Bo jeśli leży w łóżku i martwi się, to coś z tego powinno wynikać. Albo usprawiedliwienie, albo oskarżenie. Może ten nowy Konrad ma rację, że leży (…). A może ten nowy Konrad nie ma racji, że leży i martwi się? Może powinien wstać, ubrać się, walczyć o pokój, zdać maturę, iść na spacer z dziewczyną i nie spóźniać się tak na tę konferencję. Może wcale nie jest taki szlachetny, taki nieszczęśliwy, taki tragiczny? Może nie jest Pokoleniem? Może mu się to wszystko zdaje? Może mu wygodnie z jego kompleksami, może tylko szuka usprawiedliwień, może jest po prostu bęcwał i leń? Może wcale nie jest skazany na tragiczny wybór w absurdalnym i pustym kosmosie?”

Gdybyśmy w tym tekście Kotta zamienili imiona: Piotruś, Jurek, Wacek, Tadek na Szymon, Mojsze, Ehud, Dawid, żelazne łóżko na zepsutą wersalkę, róg Alej i Marszałkowskiej na Plac Grzybowski – tekst ten z powodzeniem mógłby stać się fragmentem recenzji spektaklu Teatru Żydowskiego w Warszawie pt. „Marzec 68. Dobrze żyjcie – to najlepsza zemsta” w reż. Moniki Strzępki na podstawie tekstu Pawła Demirskiego. Spektakl ten – wpleciony przez dyrektor Gołdę Tencer w celebrację obchodów 65-lecia Teatru Żydowskiego – może być z powodzeniem uważany za żydowską „Kartotekę”, tym bardziej, że punktem wyjścia przedstawienia są wydarzenia marca 1968 roku, zwłaszcza te dotyczące społeczności żydowskiej.

Oto w prologu spektaklu widzimy szereg dziwnych zdarzeń, które za nic na świecie nie chcą nam się ułożyć w jakąś sensowną całość. W kolejnej ze scen Córki reanimują swojego Ojca, jak się później okaże – głównego bohatera spektaklu. Akcja ratowania życia się udaje, a w sensie teatralnym wreszcie wszystko staje się jasne – prolog spektaklu był sekwencją zdarzeń, jakie przelatują podobno człowiekowi przez świadomość w chwili śmierci. Demirski powtórzy ten zabieg raz jeszcze, nie tylko uniwersalizując w ten sposób losy bohaterów, lecz także zamykając ich samych i ich historię w jakiejś upiornej, wiecznej pętli czasowej. Przekaz tego zabiegu jest zatem jasny: w opozycji do „Kartoteki”, która była ni to snem ni jawą bohatera, w „Dobrze żyjcie…” mamy do czynienia z przedśmiertną sekwencją zdarzeń, które bohater (Ojciec) ogląda z zawrotną prędkością w swojej głowie. Stąd też bierze się szybka, nielinearna, pozbawiona logiki, często balansująca na granicy absurdu konwencja spektaklu. Pomysł to świetny, gdyż inteligentnie i głęboko uzasadnia zastosowanie w spektaklu charakterystycznego i specyficznego – zwłaszcza w sferze kinetyki i dynamiki – stylu reżyserskiego Moniki Strzępki oraz klarownie tłumaczy nierealistyczny status scenicznego świata. Wpisując swój dramat o żydowskim doświadczeniu w polską mitologię oraz swojego żydowskiego bohatera w tradycyjną, pokoleniową dyskusję o postaci bohatera/Polaka, Demirski nie tylko przybliża nam, widzom, doświadczenia Polaków żydowskiego pochodzenia, lecz także przypomina o naszych wspólnych korzeniach. Na nowo tworzy płaszczyznę porozumienia między polskością a żydowskością, sugerując, że przynajmniej w sensie ludzkim jest między nimi niewielka różnica.

Zdarzenia z życia Ojca galopują zatem przez scenę Teatru Żydowskiego z zawrotną szybkością. I te, które stały się jego udziałem bezpośrednio i te, które w jakiś sposób na niego wpływały, na przykład historycznie. Przez wersalkę głównego bohatera przechodzi zatem cała galeria postaci, które w miarę upływu czasu stają się postaciami symbolicznymi, niczym widma w „Dziadach” czy Maski w „Wyzwoleniu”. Kogo my tu nie spotkamy! I sztampowo potraktowanego Guślarza z dejmkowskich „Dziadów”, i zrośniętego z mównicą Gomułkę, i bezwzględną urzędniczkę z polskiej ambasady w Szwecji, i przekonanego o swojej wszechwładzy Moczara, i Córki głównego bohatera i jego potrzebującą pomocy specjalisty terapeutkę; przybędą też dziennikarze z tygodnika „Przyjaciółka”, izraelska Celniczka, a w finale – łódzka Szwaczka z walizką, która złowrogo skojarzyła mi się z wywózkami. Temat holocaustu jest tu wątkiem pobocznym, ale dobrze widocznym. W kontekście żydowskich wysiedleń 1968 roku wspomina się o wyborze – zagranica albo „kolonia domków na Mazurach” (wśród zastraszanych Żydów krążyła wówczas plotka o nowych obozach koncentracyjnych, zbudowanych rzekomo na Mazurach). Prócz tego w pochodzie widm, zjawiających się w życiu Ojca, pojawia się zapijaczony konferansjer oraz aktorka, ucharakteryzowana na przedwojenną gwiazdę w typie Marleny Dietrich. Oboje przywodzili na myśl „Kabaret” Boba Fossa. Ich fejsbukowo-alkoholowy status w spektaklu kojarzył mi się z faszyzmem, który funkcjonuje dziś niejako w uśpieniu i w sieci, ale przecież nie zniknął, nie rozpłynął się w powietrzu.

Wśród tych wszystkich postaci i zdarzeń Ojciec próbuje – samemu sobie, swoim bliskim, znajomym, swojemu pokoleniu, autorowi dramatu, reżyserce, a także nam, widzom – opowiedzieć o tym, jak było naprawdę. Symbolem jego życia staje się doniczka z młodym, całkiem pokaźnych rozmiarów drzewkiem. Strzępka jednak od razu ten symbol dezawuuje. To, co dla jednych jest doniczką, dla innych będzie urną z prochami. Ile ludzi, tyle spojrzeń – to specyfika ludzkiego postrzegania. Postrzegania świata, siebie, historii, słowem – rzeczywistości. Czy zatem możliwe jest opowiedzenie o tym, jak było naprawdę? W finale spektaklu bohaterowie historii Ojca, piłami mechanicznymi zabiorą się do obcinania rozrośniętego ponad całą sceną drzewa jego życia. Każdy wykorzysta je do swoich celów. Zawłaszczy jego część, żeby za jego pomocą opowiedzieć historię własną. Prócz rodziny, znajomych, kolejnych pokoleń oraz historyków i polityków robią to także autor z reżyserką, robię to ja, recenzent i robimy to my, widzowie. Interpretujemy. Wykorzystujemy cudze historie (oraz Historię) do budowania własnych mitów, własnego obrazu świata, bo inaczej się nie da. To gorzka konstatacja spektaklu Strzępki i Demirskiego. W tej sytuacji pozostaje tylko pytanie czy twórcy przedstawienia są w tej sytuacji wobec swojego bohatera, nas, widzów i siebie uczciwi? W moim mniemaniu – tak. Obnażenie funkcjonowania tego mechanizmu i przyznanie się do korzystania z jego dobrodziejstw jest już samo w sobie gestem uczciwości. Nie można zrobić nic więcej, gdyż sztuka od zawsze eksploatuje życie, nie dbając o realia i prawdę. Cóż więc pozostaje bohaterowi? Dobrze żyć, to najlepsza zemsta. Na kim jednak powinien się mścić i za co? Na zagubionym w fałszywych interpretacjach świecie, na budowanych z naszego życia mitach, na wielkiej, obojętnej wobec jednostek Historii. Za swoją niemoc wobec bezwzględnej wieczności. Bo im dorodniejsze drzewo, tym więcej ołówków, mebli, desek, papieru, trumien i innych rzeczy, które po nim pozostaną.

Mądre to, inteligentne i ciekawe przedstawienie. Z dużą dozą ironii i czarnego humoru, jak zresztą każde przedstawienie Strzępki. Niestety, udało się tylko połowicznie. Po pierwsze szwankuje – bodajże w całości zaproszony do współpracy – zespół Teatru Żydowskiego. W wielu zbiorowych scenach, zwłaszcza gdy rytm spektaklu przyspiesza, drugi plan, zwany tu Chórem kompletnie nie wie co robić i z oszalałymi oczami szuka sobie naprędce czegoś do roboty. Jeśli chodzi o postaci jest bardzo nierówno. Spektakl jest aktorską sinusoidą – zapamiętałem na pewno – Jerzego Walczaka, Roksanę Wikaluk, Izabelę Rzeszowską, Piotra Siereckiego i Ryszarda Kluge; reszta – bądź nie tworzy znaczących kreacji, bądź nie odnajduje się w turbodynamicznej poetyce reżyserki. I nie chodzi tu o wielkość roli – dowodem na to jest fantastyczna Ernestyna Winnicka w roli Szwaczki, która w kilka minut wprowadza na scenę świeżość, niejednoznaczność i głębię w swoim małym epizodzie. U Henryka Rajfera – Ojca –  brakuje mi głębi, w scenach absurdalno-ironicznych jest świetny. Gdy są miejsca na refleksję, na wzruszenie – fakt, niewiele takich jest – aktor przelatuje te momenty, dokądś się spieszy. W konsekwencji papier zaczyna szeleścić, a kreacja staje się powierzchowna. Nawet u Strzępki nie trzeba się bać wyhamowania, przerwy, ciszy. To dobry teatr. Chwilowe zastopowanie mu nie zaszkodzi, wprost przeciwnie. Dowodzą tego aktorzy z Dramatycznego, grając spektakl „W imię Jakuba S.” wstrząsająco. Na deskach Żydowskiego zabrakło wstrząsu, było ironicznie, ciekawie i zabawnie, Zbyt miło, fajnie i wygodnie. Mogło to przedstawienie wstrząsnąć widownią żydowską, która ma bezpośredni emocjonalny związek ze sprawą, ale dla mnie, widza niezaangażowanego w tę historię, był to tylko wspaniały hołd dla Teatru Żydowskiego, dla żydowskiej społeczności z okazji 65-lecia Teatru. Szkoda. Reżyserka miała dobre karty na wielki teatr, ale ten w jakimś momencie został ucięty mechaniczną piłą. Może trzeba było trochę dłużej popróbować? Może skuteczniej przekonywać aktorów do swojej koncepcji?

Brawa należą się za to w pełni scenografce Martynie Soleckiej i autorowi kostiumów Arkowi Ślesińskiemu. Dzięki ich pracy spektakl jest wizualną ucztą. Przeszkadzają trochę światła, ale zauważyłem, że przestarzała aparatura nie pozwalała na wszystko, co by się chciało. Szacunek należy się za to muzykom, którzy wykonując brawurowo ciekawą muzykę Stefana Wesołowskiego w znaczący sposób przyczynili się do wykreowania bardzo dobrej technicznej strony widowiska.

Na koniec znów cytat. Tym razem sam Różewicz – zamiast „Kartoteka” wstawcie sobie drodzy Widzowie „Marzec 1968. Dobrze żyjcie – to najlepsza zemsta” :

„Wiedziałem, że forma dramatu Ritnerra, Zapolskiej i Kruczkowskiego nie da nowego teatru. Że musi nastąpić big bang. Że musi nastąpić jakiś wielki wybuch. Wiedziałem, że nic nie zrobię, jeśli nie rozrzucę na wszystkie strony tych starych zabawek, klocków, nie powyrzucam i nie będę próbował z nich złożyć zupełnie nowej całości. Tę świadomość przy robocie „Kartoteki” miałem. I miałem świadomość ewentualnej zupełnej klęski”

Otóż śpieszę donieść, że w Teatrze na Placu Grzybowskim klęski nie było. Aczkolwiek nie było też „big bang” oraz „zupełnie nowej całości”. Jest lekko podrasowana stara całość niekoniecznie z pietyzmem złożona.

[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , | Tagi: |

2 komentarze

  1. Tym razem jesteś bardzo wyrozumiały. Nie lubię słowa “klęska”, ale jest to jednak dotkliwa porażka. Spektakl o Marcu jest nie tylko niedokończony, ale mam wrażenie, że nie jest on napisany, a jeśli napisany – to na kolanie i w pośpiechu, bo trzeba w terminie zrealizować grant. Poza tym, sztuka miała dotyczyć Marca’68. Nie było takiego Marca, ale to temat na odrębne opowiadanie. I nie porównujmy tej sztuki z “Kartoteką” Różewicza, przecież dzieli je przepaść. “Kartoteka” jest arcydziełem skończonym, ciągle aktualnym, a kto wystawi jeszcze raz to, co obejrzeliśmy w Żydowskim? Nikt więcej, zapewniam Cię, także dlatego że ta sztuka jest umownie rzecz ujmując “nienapisana”. Kilka dni później obejrzałem w NINie pierwszy odcinek “Artystów”, serialu telewizyjnego Strzępki i Demirskiego, i w tym przypadku muszę powiedzieć: jest bardzo dobrze; jeśli wystarczyło reżyserce i dramaturgowi inwencji na pozostałe siedem odcinków, to może być wydarzenie. Zobaczymy.

    • Księże Andrzeju, mam kilka wątpliwości, po pierwsze dla mnie sztuka Demirskiego nie jest o marcu 1968, marzec jest tylko pretekstem. Po drugie – o czym przecież wielkimi literami piszę – spektakl jest o niemożności opowiedzenia “jak było” ani o marcu 1968, ani o żadnym innym marcu czy innym wydarzeniu historycznym… Wpis księdza jest na to dowodem – każdy ma w świadomości inny marzec 1968. Po trzecie, zabieg formalny zapożyczony jest z “Kartoteki”, nie rozumiem, dlaczego miałbym tych dramatów nie porównywać? A że wychodzi to z korzyścią dla Różewicza? Cóż, to napewno nie powód, żeby tego nie robić. Poza tym pokazanie wspólnych punktów obu sztuk pozwala widzowi, lepiej zrozumieć chaotyczny teatr Strzępki. Zrozumieć i ocenić po swojemu. Ja jako recenzent nie jestem depozytariuszem jednej słusznej opinii i oceny spektaklu. Moim zadaniem jest napisać o tym, co w spektaklu dobre i o tym, co się nie udało. Nie czuję się jakoś wyjątkowo wyrozumiały. Nie jest do dla mnie dotkliwa porażka. Gdyby tak miało być jakich słów musiałbym użyć na przykład przy SZCZURACH Kleczewskiej? Pozdrawiam!