Festiwal Gombrowiczowski to zawsze okazja dla gospodarzy – Teatru Powszechnego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu – żeby pokazać się od jak najlepszej strony i w tym roku nie mogło być inaczej. Oprócz bardzo ciekawej „Iwony, księżniczki Burgunda” Jarosława Tumidajskiego, o której kilka słów w następnym wpisie, zaprezentowane zostały na scenie Kotłownia dwa różne monodramy: „Opehetka” w reżyserii i wykonaniu Piotra Konrada oraz „Biesiada u Hrabiny Kotłubaj” w reżyserii Błażeja Peszka z Małgorzatą Maślanką w roli narratora, opowiadającego nam całą tę historię spotkania młodego Gombrowicza z elitarnym towarzystwem. Poza tym, że na scenie mieliśmy przyjemność oglądać aktorów z teatru Gospodarzy, oba spektakle różni prawie wszystko, ale po kolei.
Monodram Małgorzaty Maślanki/Błażeja Peszka to adaptacja opowiadania z tomu „Bakakaj”, którego treścią jest opis wizyty młodego mężczyzny z niższej sfery na arystokratycznych salonach, zaproszonego na piątkowy – a więc postny – obiad do hrabiny Kotłubaj. Opis, dodajmy, sporządzony przez niego samego. Podczas pobytu u hrabiny następuje u narratora szok związany z odkryciem prawdziwej, niezbyt przyjemnej twarzy arystokratycznej elity, którą – jak można sobie łatwo wyobrazić – postrzegał on dotąd przez różowe okulary. Smutnym grande finale tej opowieści jest zestawienie „króla” arystokratycznej biesiady – wykwintnego kalafiora – z wychudzonym ciałem umarłego chłopca Bolka Kalafiora, znalezionym przez narratora opowiadania pod oknami pałacu, gdy nad ranem opuszczał on rezydencję hrabiny. Opowiadanie to nieoczekiwanie zrobiło wielką karierę w ostatnich latach, gdyż idealnie wpasowywało się w narrację Prawa i Sprawiedliwości, atakującą z zasady znienawidzone i zdegenerowane polskie elity, co z kolei przełożyło się na PR-owy sukces przeciętnego spektaklu Teatru Telewizji w reżyserii Roberta Glińskiego, o którym nikt nie napisał prawdy ze względu na sympatię i empatię wobec zaangażowanych do projektu gwiazd: Barbary Kraftówny , Anny Polony oraz Bogdana Łazuki. Wróćmy jednak do Radomia, bo reżyser Błażej Peszek wydaje się nie tyle inscenizować tekst, co opowiadać tę historię w zupełnie inny sposób, dokonując zmian – jak na tak małą formę literacką – fundamentalnych. Rolę Narratora/młodego Gombrowicza powierza on Małgorzacie Maślance, aktorce w średnim wieku, co skutkuje wrażeniem, że owa narratorka wraca do tamtych wydarzeń po latach (gdy całe to towarzystwo już nie żyje), trafiając do salonu hrabiny raz jeszcze. Może za karę, a może z powodu traumy po tym wydarzeniu, ale z jakiejkolwiek przyczyny by się to nie działo, zmuszona zostaje do opowiadania tej historii tak w kółko zawsze, taka bowiem jest natura teatru.
Dojrzała kobieta w roli narratorki, która zapamiętała to spotkanie na całe życie, nie mogąc przestać o nim opowiadać, ukazuje nam tę historię w innym świetle, sugerując w sposobie traktowania „młodzieńca” przez hrabinę i jej gości domieszki patriarchatu. Inny też będzie stosunek młodej kobiety do ciała znalezionego w ogrodzie dziecka, co dobrze widać w sposobie opowiadania Maślanki o tych wydarzeniach. Pewną wagę ma również tutaj wcielanie się narratorki w pozostałe postaci, jakby chciała je poprzez to odgrywanie lepiej zrozumieć, co raczej pogarsza sytuację, bo narratorka Maślanki w finale wygląda na osobę dużo mniej stabilną emocjonalnie niż na początku spektaklu, i na mniej pewną tego, czego była świadkiem. To akurat bardzo ciekawa interpretacja.
Nie wszystko się jednak w tym spektaklu udaje, gdyż feministycznego konceptu starcza tutaj na piętnaście minut. Potem już wiemy, jak to się dalej potoczy i niestety wiemy, jak ta opowieść się skończy, mimo więc, że Małgorzata Maślanka dwoi się i troi, pojawia się znużenie. Trochę to chyba wina reżysera Błażeja Peszka, który w dobrej wierze i z pewną potrzebną tu konsekwencją pilnował konwencji oraz czystości opowiadania, niekoniecznie zajmując się dramaturgią, a ta zdaje się tu być najsłabszym ogniwem. Może trzeba było ułożyć tę opowieść nielinearnie?
Piotr Kondrad idzie zupełnie inną drogą, prezentując nam aktorski spektakl oparty na autorskim tekście, będącym kompilacją kilku tekstów Gombrowicza: „Operetki”, „Trans Atlantyku”, „Dzienników” i rozmów z Gombrowiczem. I tu od razu zaczyna się problem, bowiem aktor wychodzi na scenę i zaczyna mówić jakiś fragment tekstu, charakterystycznie wymawiając literę r (podszytą dźwięcznym h), a widz nie ma pojęcia, ani kim on jest, ani o co chodzi. Strój wskazuje na Gombrowicza, tekst jest na pewno z jakiegoś jego utworu, ale co dalej, nie wiadomo, bo leży totalnie ekspozycja postaci. Jest to oczywiście monolog Hufnagiela, bohatera „Operetki” – rzekomego hrabiego, w rzeczywistości zaś kamerdynera, ale jeśli ktoś tego nie wie, bo jej nie czytał, nie ma szans na jego identyfikację. Prawda, że spektakl ma tytuł „Opehetka”, ale jego narratorem za chwilę staje się prawdziwy Gombrowicz, mówiący do nas połączonymi ze sobą fragmentami różnych swoich tekstów, jeśli więc widz nie rozpozna Hufnagiela i nie wie, do kogo i w jakim kontekście mówi on swoje słowa, reszta zaczyna tonąć w mgle niezrozumienia. Aktor dwoi się i troi, a ja patrzę na zegarek.
Oba te spektakle pokazują, jak piekielnie trudna jest proza Gombrowicza – nie tyle nawet do grania czy wystawiania, ile do komunikowania własnych na nią pomysłów. Wydaje się, jakby małoszycki Trefniś za każdym razem rzucał swoim naśladowcom czy interpretatorom wyzwanie w stylu: i co ty chcesz z tą moją prozą powyczyniać? Zapraszam, nie wstydź się, jest samoobsługa! Ta zabawa nazywa się „gra w Gombrowicza”, i okazuje się jedną z najtrudniejszych.