Środula. Krajobraz nudy – o spektaklu Gańczarczyk i Brzyka w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu

zdj. Jeremi Astaszow

Spektakl Brzyka jest przegadany i zwyczajnie nudny, w związku z tym nie zdziwił mnie fakt, że po przerwie tego prawie trzygodzinnego widowiska ubyło 50% widowni. Wystarczyłaby wszak połowa tego czasu, żeby w skondensowany sposób powiedzieć to, co w opowieści Igi Gańczarczyk naprawdę ważne, ale wtedy autorzy musieliby się skupić na meritum, wyrzucając infantylne wspomnienia sosnowieckiego PRL-u czy grafomańskie sceny geologiczne, będące zwykłą startą czasu (naprawdę nie rozumiem, po jaką cholerę poświęcać temu aż kwadrans). To jednak najmniejszy problem tego spektaklu.

Większym jest prawie ciągła równoległość narracji Arta Spiegelmana, zapożyczonej z Mausa, i historii Środuli. Jeśli już się na siebie nakładają, nic z tego nie wynika. W sensie teatralnym niby się na ich styku coś dzieje, ale rezultatem tego jest letnia, niezbyt angażująca widza opowieść o strasznych wydarzeniach, które przecież „działy się tu, u nas, na terenie naszej kochanej Środuli, będącej dla współczesnych czterdziestolatków krainą vibovitu i gumy balonowej! Straszne, nie?” No straszne; ale co ja mam teraz z tymi opowieściami zrobić?

Jest oczywiście panujący nad wszystkim dyskurs o pamięci, który niejako organizuje całą tę opowieść, ale niestety ma on jedną wadę: jest przeintelektualizowany i skrojony pod gusta akademików, zwykłych ludzi odstręczając dystansem i wymyślaniem na siłę kolejnych mądrych kontekstów, które widza w ogóle nie obchodzą – geologia, teorie świadczenia itp. A zaczyna się ta narracja prosto i pięknie. Pojawia się Weronika Janosz i zaczyna mówić pięknym, poetyckim tekstem, eksploatującym frazę I znowu trzeba wejść do tego bloku (…) i opowiedzieć jej tę historię, będącą mottem i zarazem próbą określenia, co my tu w ogóle będziemy robić. Pod koniec monologu pojawia się ona, niemowlę, adresatka nie tyle spektaklu, ile starej/zapomnianej historii Środuli, czy innych tego typu miejsc, którą na nowo trzeba opowiedzieć. Robi się jakoś tak intymnie, ludzko, prawie sentymentalnie, emocje aktorki wzbudzają autentyczną reakcję, a jej osoba i to, co mówi, zaczyna nas obchodzić. Znakomity początek, pomyślałem, szczery, poważny, angażujący. Były to jednak miłe złego początki. Po chwili bowiem twórcy, przerażeni chyba własnymi emocjami, porzucają osobisty ton, żeby zagłębić się w suchym, pseudonaukowym dyskursie. Zgodnie z pięknie wyłożoną przez Antoninę Grzegorzewską w tekście Gra w kości istotą współczesnego, modnego teatru – prawdziwe emocje zostały zastąpione traktatem o emocjach, zapuszczającym  się ze sceny na scenę w coraz bardziej zawiłe meandry akademickich wywodów. Zabieg ten był zaskakujący, biorąc pod uwagę, że tę opowieść na papierze snuje przecież rodowita Sosnowiczanka, Środulanka, a więc osoba, dla której (tak mi się wydaje) najważniejsze powinno być – oprócz opowiedzenia o miejscu, a przez nie o sobie – ocalenie własnych, rodzących się w trakcie tego opowiadania emocji. To one – a nie dyrdymały o geologii czy wymyślane na poczet pisanych w całej Polsce doktoratów teorie – są tu najważniejsze, bo łączą autorkę i narratorkę z widzami sosnowieckiego teatru.

Krytykuję strategię twórców, bo mam inną, nieoczywistą perspektywę osobistą: jestem trochę ze środka, i trochę z zewnątrz. Pochodzę wprawdzie z Kielecczyzny, ale moja mama urodziła się w Sosnowcu i od dziecka żyłem w świadomości mitycznego miejsca, jakim było dla niej jej rodzinne miasto. Nasz dom zawsze był pełen opowieści o Sosnowcu, o Modrzejewskiej, Staszicu, Starej Pogoni, Sezamie czy pieczonkach za autostradą. Środula się w nich pojawiała, ale marginalnie, nie ciesząc się dobrą sławą, aczkolwiek nigdy w kontekście getta. Rozumiem więc i pochwalam potrzebę przywrócenia pamięci o tym smutnym i pewnie miejscami niechlubnym epizodzie w historii miasta, ale może trzeba się było skupić na samej opowieści, nie rozwadniając jej i nie budując do niej dystansu. 

Ciekawie jest też w wątku wspomnień narratorki. Lata siedemdziesiąte Gańczarczyk sprowadza w swoim tekście do popowej wersji cudownego kraju lat dziecinnych, symbolizowanego wspólnotowym doświadczeniem trzepaka, Peweksu i oranżady w proszku. Na zasadzie: było koszmarnie, w końcu to komuna, ale z drugiej strony – mega cool, bo się po prostu działo! Motyw ten powraca w spektaklu kilka razy, choć jego potencjał wyczerpuje się po jednorazowym użyciu, w Sosnowcu brzmi on nieco fałszywie. A to dlatego, że budowane wtedy na potęgę dziesięciopiętrowce przyniosły zarazem upragniony, obiecywany przez Gierka nowy świat ale i – jak zawsze w takich sytuacjach – ludzkie nieszczęścia, na przykład dramat rozpadu lokalnych społeczności na skutek przesiedleń mieszkańców z kamienic do wieżowców. Nie było więc wtedy znów tak “zajebiście”.  

Remigiusz Brzyk z kolei idzie po najmniejszej linii oporu, powielając swój pomysł z Kielc, polegający na tym, że ramą dla tej opowieści jest rodzaj rekonstrukcji historycznej. W spektaklu 1946 poświęconemu pogromowi kieleckiemu było jednak trochę inaczej, mieliśmy zbrodnię Polaków na Żydach, Polacy więc oprowadzani przez przewodnika po muzeum byli od razu zaangażowani w tę opowieść, a my wraz z nimi. W Sosnowcu, jako że udział Polaków wydaje się marginalny albo jest przedstawiony tak nieudolnie, że wydaje się marginalny, nie budzi potrzeby czy też obowiązku zaangażowania. Forma spaceru po Środuli z przewodnikiem tu akurat staje się kulą u nogi, sceny te generują bowiem mnóstwo informacji, które można wyczytać w internecie, teatralnie jednak nic się w nich nie dzieje, czyli znowu sceny-zapchajdziury. Do tego bardzo słabo komunikowany jest Maus. Rozumiem, że twórcy żyli tym kilka tygodni i znają dzieło na pamięć, ale widzowie – nie. W związku z tym trzeba było zwrócić uwagę na sposób komunikacji wątków komiksu, a te są w moim pojęciu nieczytelne. Nie połapałem się w historii Władka Spigelmana do momentu przeczytania scenariusza, nie rozumiejąc ze spektaklu na przykład, kim jest owa Anja. A gdy przeczytałem w adaptacji, że jest ona „poszukiwaczką własnego głosu w opowieści Arta/Władka”, nakryłem się nogami – mam nadzieję, że to jest choć zapisane w programie, bo aktorka snująca się bez celu po scenie nie jest w stanie zagrać „szukania własnego głosu”.

Przeprowadzona w atmosferze skandalu recepcja Mausa w Polsce daje tej opowieści dodatkowy potencjał, ale też niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Na scenie, podobnie jak w oryginale, pojawiają się Polacy w maskach świń. O to zresztą była afera, według mnie dęta, bo lustro nie może odpowiadać za to, co w nim widzimy. Aczkolwiek, jeśli statystyczny Polak słyszał o Mausie, to głównie w kontekście tej afery. Inny więc trzeba założyć odbiór krajobrazu Mausa, taki mamy w Polsce klimat. To więc w wielkim uproszczeniu nie tyle panorama losów Żyda uciekającego Niemcom w Sosnowcu, co panorama losów Żyda uciekającego Niemcom w Sosnowcu wśród polskich Świń. Opowieść o Środuli z kolei, nieprzedstawiająca na to, że Sosnowiczanie byli „świniami” przekonywujących dowodów, wydaje się fałszywa i przez wielu widzów może być tak odbierana. Zwłaszcza że Brzyk dorzuca słabej jakości poszlaki, na przykład tę o rozdrapywaniu znalezionych przy budowie osiedla żydowskich kosztowności. Nawiasem mówiąc, inaczej wygląda scena, w której mieszkańcy okolic Treblinki przekopują groby w poszukiwaniu kosztowności, a inaczej ta, w której znaleziono jakieś kosztowności przy budowie wieżowca i ludzie się zlecieli, żeby to rozgrabić. Dla mnie, choć obie ukazują ludzką chciwość i podłość, jednak się trochę różnią. Aktorzy dwoją się i troją, ale szans w tym spektaklu nie mają. Dużo tekstu, mało grania. Momenty prawdy ma tu tylko Weronika Janosz, ale też mam wrażenie, że monologi granej przez nią bohaterki, to jedyne chwile, w których Gańczarczyk jawi się jako prawdziwa sosnowiczanka (tekst narratorki Igi napisany jest w pierwszej osobie), dziewczyna z osiedla, nie doktor habilitowana na konferencji w Warszawie, snującą prelekcję przed kolegami i koleżankami z innych wydziałów. Młoda aktorka też się z tym tekstem identyfikuje i dociera do serc widzów. Piękny fragment roli.

Przedstawienie Środula. Krajobraz Mausa miało być dla lokalnych mieszkańców, a zrobiona jest pod nową odsłonę Warszawskich Spotkań Teatralnych. Cesarz stołecznej krytyki już uznał ten spektakl za wspaniały, więc go pewnie zobaczycie w Warszawie. A ja przewrotnie zaapeluję do sosnowieckich aktorów: śpieszcie się kochać sosnowiczan, tak szybko wychodzą!