Teksty różne, kwadratowe i podłużne 2022

Od nowego sezonu, a więc od dzisiaj, miejsce to będzie przestrzenią, w której będzie można, na zasadzie dziennika, przeczytać wszystkie moje teksty publikowane w mediach społecznościowych (oczywiście te “państwowe”, związane z kulturą i sztuką). Reguła publikacji jest taka, że najnowszy tekst będzie zawsze pierwszym od góry. Oczywiście nie rezygnuję z innych, specjalnie dedykowanych spektaklom szerszych recenzji czy Dzienników Festiwalowych, będą i one! Od września, zmian będzie więcej, ale o tym jeszcze Was poinformuję w stosownym momencie. A na razie zapraszam do lektury!  

Piątek, 12 sierpnia 2022

Uwielbiam oglądać spektakle, które „wszyscy już widzieli”. Gdy role aktorów w nim stworzone przeszły już weryfikację – najczęściej w głowach samych artystów – przyjaciół, rodziny, widzów i największych festiwali (dostając na nich najważniejsze nagrody), przychodzi czas na „czystą”, niczym niezakłóconą, teatralną robotę. Widz zaś może wreszcie zobaczyć esencję spektaklu, dostać od artystów to, czym chcieli go oni obdarzyć naprawdę. Weryfikacji podlegają też wtedy wszystkie elementy spektaklu, rzeczy ważne stają się jeszcze ważniejsze, mniej ważne – tracą znaczenie. Zresztą sam widz ma również inną perspektywę, ogląda to, co tu i teraz, bez ekscytacji, że oto uczestniczy w jakimś szczególnym przedsięwzięciu. Ot spektakl teatralny – tylko tyle i aż tyle!
 
Dokładnie wczoraj, podczas turystycznego wyjazdu do Krakowa, podkusiło mnie, żeby kolejny raz zobaczyć Wujaszka Wanię Małgorzaty Bogajewskiej z Teatru Ludowego w Krakowie, spektakl słynny i nagradzany (Grand Prix BK 2021). Poszedłem pod Ratusz z biegu, reagując trochę instynktownie na fejsbukowy post jednego z aktorów, informujący, że w środku wakacji grają i zapraszają. I muszę powiedzieć, że to był strzał w dziesiątkę, przeżyłem bowiem w teatrze jeden z najpiękniejszych wieczorów tego roku. Ale tak to jest, gdy na międzyludzkim spotkaniu (teatr to przecież nic innego), nikt nic nie musi.
 
A co zostało z samego Wujaszka Wani, gdy nie było już oczekiwań? Przede wszystkim koronkowa aktorska robota! O ile kreacje Piotra Pilitowskiego (Wania) oraz Piotr Franasowicza (Astrow) wciąż robią piorunujące wrażenie, o tyle pozostali artyści wreszcie odnaleźli właściwe tony dla swoich postaci; rozwinęli je w sensie działań, ale i duchowo, zaczęli się nimi bawić. Ważna też jest uważność na partnera, słuchanie go, odpowiedni czas reakcji, który wczoraj był po prostu do pozazdroszczenia. Miałem wrażenie, że wreszcie nikt nigdzie się w tym spektaklu nie spieszy, w cenie jest czekanie, aż stan emocjonalny się pojawi, znikło zaś gdzieś udawanie, że już jest. Jadwidze Leśniak, Roksanie Lewak, Barbarze Szałapak, Tadeuszowi Łomnickiemu, Kajetanowi Wolniewiczowi i Piotrowi Piesze bardzo za to dziękuję! Spektakl był też nieco inny, gdyż w roli Soni zobaczyliśmy nie nagradzaną za tę rolę, Maję Pankiewicz, a etatową aktorkę tego teatru, Annę Pijanowską. Inny, nie znaczy gorszy! Sonia wydawała się tu trochę bardziej ekstrawertyczna, co przekładało się na większą widoczność męki niespełnienia jej miłości. Znakomicie zagrała Pijanowska scenę pożegnania z „macochą”, którą chwilę wcześniej złapała na czułościach z ukochanym Astrowem a więc zdradzie, takich zresztą świetnych drobnych mikroscen, gestów, reakcji było w tym spektaklu mnóstwo!
 
I tu bym postawił kropkę, siłą bowiem tego Wujaszka Wani jest relacja aktorów do swoich postaci oraz tekstu Czechowa. Mniej ważna okazała się scenografia (bardzo się zżymałem po premierze, że nie wykorzystano jej potencjału i zaklętych w niej narracji), kostiumy czy kiczowata momentami muzyka. A to dlatego, że wszystko, co najlepsze, dostajemy tu od człowieka, a to w teatrze uważam za najpiękniejsze!

zdj. Stefan Okołowicz

Poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Pamiętam dzień, kiedy zakochałem się w aktorstwie Doroty Segdy. To był dzień premiery Fausta Jerzego Jarockiego, w którym Aktorka grała Małgorzatę. Byłem wtedy nieopierzonym studentem teatrologii i miałem to szczęście, że pracując w obsłudze widowni Narodowego Starego Teatru w Krakowie, mogłem do woli (a nawet musiałem) oglądać różne spektakle tego teatru. Z owego znakomitego Fausta, którego przyszło mi obejrzeć kilkanaście razy (nie żałuję!), najbardziej zapamiętałem dwie sceny: piosenkę Małgorzaty przy kołowrotku (tak jest u Goethego, jak było u Jarockiego, nie pamiętam): Tak ciężko mi, tak jest mi źle, już nigdy mi spokój nie wróci, ach, nie w znakomitym tłumaczeniu Jacka S. Burasa oraz jej wizytę w kościele.
 
Pierwsza ze scen, jak ją pamiętam, rozgrywała się na pustej prawie scenie. Małgorzata siedziała przy oknie, przez które wpadał do jej zainscenizowanego za pomocą dosłownie kilku elementów pokoiku snop światła i pełnym emocji głosem wyrzucała z siebie frazy tekstu Goethego. Dramaturgia tego wiersza była zbudowana olśniewająco, raz szybciej, raz wolniej. Gdy Dorota Segda nadmiernie się rozpędzała, zaraz jakiś wewnętrzny imperatyw ją wyhamowywał. Powstawało wrażenie, że jej uczucie do Fausta jest niczym przerdzewiałe koło, raz się posuwa do przodu lekko i szybko, żeby za chwilę się zatrzymać, próbując pokonać niespodziewane przeszkody, którymi były tu wyrzuty sumienia, tak pięknie odegrane przez Segdę w kolejnej scenie rozmowy z ukochanym: Obiecaj mi Henryku.
 
W drugiej wspomnianej scenie Małgorzata była już w rozpaczy, zaszła w ciążę i jako osoba głęboko wierząca, uważała, że żyjąc z Faustem w śmiertelnym grzechu, zaprzepaściła swoją szansę na życie wieczne. Dorota Segda przychodziła do kościoła z symbolizującym niewinność bukietem polnych kwiatów. Grała młodą dziewczynę w kompletnej rozsypce. Las kolumn w połączeniu z pogłosem w sugestywny sposób kreował przestrzeń kościoła. Dziewczyna zaczynała się modlić, padały proste, częstochowskie wręcz frazy Jacka St. Burasa, a w jej oczach pojawiały się łzy i wielka rozpacz. Nagle okazywało się, że modlitwa to tylko powtarzane w kółko nic nieznaczące słowa, niewinności nie przywrócą polne kwiaty. Bóg jej ręki nie poda a ona sama nie ma w jego przestrzeniach czego szukać. Widać było w grze Segdy moment, gdy docierało do Małgorzaty, że jest zgubiona. Przestawała więc myśleć o dobru, a w pustce po nim pojawiało się zło, czego efekty oglądaliśmy w finale – scenę obłędu w więzieniu, będącą konkretnym efektem dzieciobójstwa. Wielka rola, wielki teatr.
 
A dziś, po dwudziestu pięciu latach od tego spektaklu, możemy wciąż podziwiać tę znakomitą Aktorkę na scenie Narodowego Starego Teatru. Publiczność ceni ją przede wszystkim za liczne role w ikonicznych już spektaklach Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki, ja zaś, w ostatnich latach, najbardziej lubię jej dojrzałą, nieco zdystansowaną Julcię z Panien z Wilka Agnieszki Glińskiej.
 
Pani Doroto! W dniu tak wspaniałym, jak jubileusz 35-lecia pracy artystycznej, chciałem nie tylko pogratulować Pani wspaniałej kariery aktorskiej, ale przede wszystkim podziękować Pani za te wszystkie role, spektakle i emocje, których nam Pani w teatrze dostarczała. I za całe pokolenia aktorek i aktorów, wychowanych w krakowskiej AST. Ponadto chciałem życzyć Pani zdrowia i sił na kolejne sezony scenicznej posługi! I dalszej radości z robienia teatru, któremu przecież, niczym Faust Mefistofelesowi, zaprzedała Pani onegdaj duszę! Oczywiście z dużo lepszym niż u Goethego skutkiem!😊 Do zobaczenia w NST!
 
PS. Na zdjęciu STEFANA OKOŁOWICZA – Dorota Segda i Dorota Pomykała w Fauście J.Jarockiego

Zdj. Dawid Linkowski

Niedziela, 7 sierpnia 2022

Nie widziałem wszystkich polskich “Szekspirów” w minionym sezonie, ale adaptację Romea i Julii Polskiego Teatru Tańca w Poznaniu pamiętam do dzisiaj! Oprócz olśniewającej choreografii, niezwykłej jak na teatr tańca dbałości o teatralne (nie tylko choreograficzne) narracje, uderzyło mnie i zachwyciło połączenie świeżości z energią występujących w nim aktorów (nie tylko tancerzy), jakiś rodzaj młodzieńczej zapalczywości, stuprocentowego oddania sprawie. Może dlatego była to dla mnie pierwsza wiarygodna adaptacja Romea i Julii, jaką widziałem na polskich scenach?
 
Młodzi grali młodych i opowiadali o młodych… a recenzent w średnim wieku (ale z młodą duszą) siedział z szeroko zamkniętymi oczami i chłonął opowieść, obrazy i emocje… a teraz Złoty Yorick na 26. Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku! Nie dziwi nic, jak śpiewała kiedyś Edyta Geppert, gratulacje! 

Zdj. Krzysztof Bieliński

Czwartek, 4 sierpnia 2022

Dziś 60. rocznica śmierci Marilyn Monroe. Z tej okazji przypominam zdjęcie z jednego z najlepszych spektakli Krystiana Lupy, poświęconego amerykańskiej gwieździe – Persona. Marylin, zrealizowanego w warszawskim Teatrze Dramatycznym.
 
Na zdjęciu Krzysztofa Bielińskiego, na pierwszym planie widzimy lekarza Marilyn, znanego psychiatrę Ralpha Greensona (Władysław Kowalski) oraz w głębi – samą Marilyn (Sandra Korzeniak). Gdy sceniczny Ralph pojawiał się w przestrzeni spektaklu, ukrywająca się przed ludźmi bohaterka była mocno roznegliżowana. W trakcie wizyty doktora Marilyn się ubierała. Gdy zakładała piękną czerwoną sukienkę, podchodziła do roztargnionego i rozkojarzonego jej nagością doktora z prośbą o pomoc w zasunięciu znajdującego się na plecach zamka sukienki. Władysław Kowalski pytał wtedy Sandrę Korzeniak: Rozpiąć?. Ona mu odpowiadała: Nie, dopiąć. Krystian Lupa, powtórzył ten zabieg chwilę później raz jeszcze. Te freudowskie pomyłki Greensona oparte na myleniu przeciwstawnych sobie pojęć pracowały na całą relację Marilyn i jej doktora; można było pomyśleć – na zasadzie analogii – że przychodzi ją leczyć, w istocie powoli ją zabijając. Kowalski świetnie oddawał ten rys postaci Greensona, który być może – to kolejne piętro interpretacji – zamiast leczyć Marilyn, sam przychodził do niej po pomoc, jak zresztą wielu jej przyjaciół (?). Wielka scena i wielkie role, zarówno Korzeniak, jak i Kowalskiego.
 
Niestety, arcydzieło Lupy przeszło już do historii… Podobnie jak Władysław Kowalski i sama Norma Jean…

 

[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , | |

Dyskusja i pisanie komentarzy zostały zakończone..