Spektakl w Narodowym zaczyna się następującą sceną: wisząca nad polem gry olbrzymia soczewka nachylona jest pod pewnym kątem i oświetlona prostopadłymi do niej snopami światła. Pod nią zaś, na ograniczonej obrotówką podłodze, leży ksiądz Suryn (Karol Pocheć). Wygląda na to, że jest zatopiony w modlitwie, innych jednak przyczyn takiego zachowania wykluczyć nie można. W tym momencie – jakby spod ziemi – pojawiają się ludyńskie Urszulanki. Wypełzają z różnych miejsc dekoracji, niczym żmije, osaczają Suryna, powstają z podłogi i chóralnie zaczynają recytować następujące słowa:
Idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny/Spójrz w świat we świata kształt a ujrzysz twoje winy./Kędyś ty posiał fałsz i fałszem zdobył sławę/tam najdziesz kłamstwa cześć i imię w czci plugawe./Kędyś ty żebrał czci i zyskał przebaczenie/tam znajdziesz gruz i rum, czcicieli twych zniszczenie./Za tobą goni jęk i klątwa goni, ściga;/tyś mocen jest, jak Bóg, co świat na barkach dźwiga
Słowa te nie pochodzą z opowiadania Iwaszkiewicza, tylko z III aktu Powrotu Odysa Wyspiańskiego. Wypowiadają je słynne mityczne kusicielki – Syreny, zjawiające się w przedśmiertnej wizji Odysa, zawieszonego gdzieś między światami i rozliczającego się ze sobą i swoim – co ważne w wersji mitu Odysa u Wyspiańskiego – pełnym przemocy i grzechu życiem (ojcobójstwo, mordowanie niewinnych pod Troją). Taki początek spektaklu zdaje się jasno tłumaczyć, kim jest głównym bohater i co będzie najważniejsze w jego opowieści, którą będziemy śledzić niejako od tyłu. Znajdujemy się bowiem w jakimś bezczasie, być może – jak sugeruje nam użyty Wyspiański -przedśmiertnym, gdzie znajduje się ksiądz Suryn, już zbrodniarz, rozliczający się ze swym krótkim, acz bardzo intensywnym życiem oraz swym największym grzechem, niczym Odys u autora Wesela w trzecim akcie. Ludyńskie Panny zaś zjawiają mu się w jego metafizycznej czasoprzestrzeni na zasadzie kolejnej retrospekcji, przemawiając do niego tekstem Syren i zmuszając go niejako do opowiedzenia nam swojej historii raz jeszcze. Oczywiście cała ta opowieść będzie się odbywać w jego głowie, nie należy więc czytać jej realistycznie. I dobrze, gdyż daje to możliwość swobodnego przepływu scen, wątków i postaci a zatem szansę na wielopoziomowe dzieło, bardziej do kontemplacji niż opisu (może dlatego tak trudno mi pisać ten tekst). Idąc dalej tym tropem, można dodać, że inny będzie tylko finał tego odysowego wariantu w świecie Iwaszkiewicza: Suryn nie umrze, ale zostanie zmuszony przez Holewińską i Farugę do opowiadania nam swojego życia w nieskończoność, każdego wieczoru w Narodowym od nowa. Iście mityczna, prometejska to kara, biorąc pod uwagę niekończącą się walkę Suryna ze złem, uosobionym w demonach Matki Joanny oraz intensywność scenicznej obecności i przeżyć Karola Pochecia, zaklętych w postaci księdza, który z miłości do Boga i Matki Joanny zabił dwóch ludzi, skazując się na wieczne potępienie.
Wątek ten zdaje się mieć swój początek i koniec w finałowej scenie spektaklu, którą stanowi epifania świętej już Matki Joanny od Aniołów w towarzystwie orszaku dziewic. Ubrane na biało Matka Joanna i jej towarzyszki zastygają w pozie, w jakiej uwiecznił je zapewne jakiś siedemnastowieczny artysta, wkomponowując je w strukturę jednego z barokowych ołtarzy. Dla bohaterów spektaklu obrazek ten wydaje się więc akordem końcowym ich historii, dla nas, współczesnych widzów – początkowym. Idziemy bowiem do jakiegoś kościoła, patrzymy na figurę świętego, doceniając być może urodę rzeźby, często jednak nie zastanawiamy się nad tym, że za tą figurą kryje się jakaś niezwykle dramatyczna opowieść. Walka dobra ze złem, w którym dobro wygrywa, choć koszty są ogromne. Nie zastanawiamy się, dlatego Wojciech Faruga postanowił nam poprzez Iwaszkiewicza jedną z takich postaci przybliżyć i o jej dramatycznej drodze do świętości opowiedzieć. Co najważniejsze, skupił się (soczewka) na zapomnianym gdzieś towarzyszu tej drogi: ofierze, bez której droga ta nie byłaby możliwa. Ksiądz Suryn jest tu więc personifikacją wszystkich tych, którzy polegli bezimiennie w walce ze złem, umożliwiając tym samym innym drogę na ołtarze, zarówno te katolickie, jak i te świeckie. W taką narrację znakomicie przecież wpisuje się wojenny kontekst powstania utworu i jego antydatowanie przez Iwaszkiewicza z marca 1944 roku na rok powstania w getcie warszawskim czyli 1943 (informacja z tekstu Radosława Romaniuka do programu spektaklu).
Jeśli chodzi o samą Matkę Joannę od Aniołów, koncepcja tej postaci w spektaklu Farugi wygląda również nietuzinkowo. Ksiądz Suryn po spotkaniu z Matką Joanną ma ręce pobrudzone sadzą. W siedemnastowiecznym świecie ludyńskim był to zapewne silnie działający na wyobraźnię znak działalności szatana, zwłaszcza w kontekście wydarzeń mających miejsce w klasztorze. Chwilę później, w rozmowie w karczmie Małgorzata zwraca uwagę na to, że klamki okopcone sadzą to jedna ze znanych „sztuczek” Matki Joanny. W opowiadaniu wątek ten się kończy, sadza jest bowiem Iwaszkiewiczowi potrzebna do rozważań o wewnętrznej czy też zewnętrznej naturze zła w człowieku. Wojciech Faruga w swoim spektaklu motyw ten jednak rozwija – Ksiądz Suryn w kolejnych scenach dotyka różnych innych miejsc, brudząc się sadzą, Matka Joanna płacze czarnymi łzami, podobnie zresztą jak dzieci księdza Garnca w jednej z nierealistycznych scen, widzianych oczami Suryna. Ma to głęboki sens, gdyż sadza staje się rzeczywistym znakiem działalności szatana, złem, które czai się na człowieka z każdego kąta scenicznego świata, wszystkich bowiem elementów dekoracji Matka Joanna okopcić przecież świecą nie mogła. Zresztą jesteśmy w subiektywnym świecie Suryna, w związku z tym przyjmujemy jego punkt widzenia, może dlatego mamy wrażenie, że z każdą sceną świat ten staje się coraz czarniejszy, a my coraz bardziej w nim „unurzani”, ubrudzeni sadzą. Od bieli – do czerni. I tu dochodzimy do Matki Joanny. Jej postać podąża u Farugi w odwrotnym kierunku. Ona na wejściu jest „ubrudzona”, czarna, używa sadzy, okopca nią klamki, płacze czarnymi łzami. Wydaje się jednak, że nad ową czernią nie panuje, otwiera się na nią i ją w siebie wpuszcza, czerń bowiem – w przeciwieństwie do nieosiągalnej na tym etapie jej życia bieli – jest na wyciągniecie ręki, daje popularność, poczucie wyjątkowości, zapewnia miejsce w centrum uwagi oraz zakonnej hierarchii. Może dlatego w scenie tańca z siekierą ma się wrażenie, że Małgorzata Kożuchowska jest przez nią prowadzona. Spotkanie z Surynem jest dla niej fascynujące, gdyż ma on w sobie tę jasność, czystość, biel, której ona tak pragnie, która jest jej niezbędna do osiągniecia upragnionej świętości. Fascynujące jest to, że w konfrontacji z Joanną, to Suryn wygląda na człowieka opętanego. Małgorzata Kożuchowska gra Matkę Joannę oszczędnie, spokojnie, można by powiedzieć – wyjątkowo realistycznie jak na nierealistyczny świat, w którym przyszło jej funkcjonować. Ubrana schludnie, niemal po męsku, z uciętymi od siekiery włosami, niczym Joanna D’Arc wyrębuje sobie tą siekierą (nie mieczem) i cudzymi rękami drogę do świętości i sławy. Gna na oślep, nie licząc się z kosztami, nie wiadomo w sumie: czy po świętość czy po potępienie. To zresztą jedno z wielkich pytań Iwaszkiewicza, a za nim Farugi: czy świętość, nadawana przez instytucję Kościoła oraz wspólnotę wiernych (miejsce na ołtarzu), może – w myśl tego, co wiemy o Bogu – być mu miłą, stanowić część jego natury? Od razu cisną się inne wielkie pytania: jak oddzielić dobro od zła, gdy granice między nimi są tak cienkie i w gruncie rzeczy subiektywne, a Bóg, podobnie jak zresztą Matka Joanna od Aniołów, jest w świecie człowieka jedynie figurą z barokowego ołtarza? Jak rozpoznać dobro i zło w sobie, ich motywację, ich działanie, gdy jako ludzie jesteśmy polem ich odwiecznej walki?
Jakąś próbą odpowiedzi na te wszystkie pytania wydaje się rozwinięcie słów Wyspiańskiego z pierwszej sceny spektaklu: Idziesz przez świat i światu dajesz kształt przez twoje czyny. Spójrz w świat we świata kształt a ujrzysz twoje winy. Wojciech Faruga rozwija ten wątek w niezwykły sposób. Najpierw tworzy opozycję: człowiek (Ksiądz Suryn) – świat (świecka rzeczywistość Ludynia plus „świecka” siostra Akruczy), dając może pierwszy raz w życiu okazję temu człowiekowi, który świata zupełnie nie zna, żeby się temu światu naprawdę przyjrzał. Poruszająco w tym kontekście wybrzmiewa scena, w której Ksiądz Suryn, w jakiejś gęstej atmosferze sennego nocnego widzenia po raz pierwszy przegląda się w naturze tego świata, którą stanowi miłość, ta namacalna, rządząca nim niepodzielnie; miłość, której Suryn do tej pory nie zaznał. Karol Pocheć gra przemianę, jakiej doznaje pod wpływem tego spotkania przepięknie. Wydaje się, że dla niego to moment posmakowania owocu z drzewa dobra i zła. Odtąd już nic nie będzie takie samo, zasmakował bowiem świata, rozpoznał swój grzech, odkrył miłość do Matki Joanny; pójdzie się do niej modlić i będą się wzajemnie policzkować, żeby spróbować zadośćuczynić Bogu za uświadomione sobie grzechy, ale powrotu nie ma, gdyż grzechy te są niczym więcej, niż naturą, częścią ludzkiej kondycji, a gdy się głębiej zastanowić, może trzeba by napisać, że są również istotą Boga. To odkrycie jest dla Suryna druzgocące, biegnie zatem w desperacji do rebe Isze, żeby ten go uratował przed eschatologiczną przepaścią, nad skrajem której się znalazł. Rebe Isze w przedstawieniu Farugi okazuje się jednak jeszcze bardziej okrutny niż u Iwaszkiewicza. Ma on postać świata (uosobionego w tych samych postaciach i aktorach), z którym spotkanie tak wstrząsnęło Surynem. Zamiast wyciągnąć pomocną dłoń, świat ten wciąga go w jakąś czarną dziurę (świetny zabieg z opuszczoną w dół obrotówką), z której już się nie wydobędzie. Dane mu było bowiem spojrzeć w świat we świata kształt i ujrzeć swoje winy. Na końcu tej drogi jest jeszcze siekiera, odetnie nią Matkę Joannę od siebie, żeby mogła spokojnie wzlecieć do nieba. Sam zaś pogrąży się w niebycie.
Spektakl zrealizowany jest znakomicie. Świetna reżyseria, scenografia i światło (!) Farugi, dramaturgia Holewińskiej, nieoczywiste, przemyślane kostiumy Parola oraz ciekawy ruch sceniczny Łysonia, a także klimatyczna, pozostająca w uszach muzyka Teoniki Rożynek składają się na niezwykłą magię i maestrię tego spektaklu. Wszyscy aktorzy są znakomici, choć sceniczna hierarchia układa się naturalnie według pierwszeństwa obecności w samej opowieści. Znakomitą rolę, pełną zaangażowania i niezwykłego oddania się postaci, tworzy Karol Pocheć. Najpełniej portretuje swojego bohatera w scenach, w których tylko stoi i patrzy, reaguje na świat, na to, co się mu wydarza. Jego Suryn jest pełen emocji, te emocje zaś czuje się na własnej skórze, prawie nimi oddycha wraz z nim, bardziej przeżywając jego tajemnicę, niż ją rozumiejąc. Świetnie też w opozycji do jego świadomej bierności i bolesnego przeżycia prezentuje się ukartowana aktywność Joanny, grana precyzyjnie przez Małgorzatę Kożuchowską, jakby realizowała rodzaj planu (bożego czy diabelskiego a może dwa w jednym), który konsekwentnie musi być doprowadzony do finału. Takie fatum. Aktorka prowadzi swoją postać niezwykle oszczędnie i właściwie wbrew stereotypowi grania rozhisteryzowanej egzorcyzmami mniszki, broniąc swoim niewątpliwym talentem zarówno postaci Matki Joanny, jak i wszystkich kobiet, których najgłębsze nawet problemy, czy to duchowe czy biologiczne sprowadzane są często w sferze publicznej do histerii bądź opętania. Matka Joanna Kożuchowskiej jest opętana do wewnątrz, nie na zewnątrz. I gdyby nie słowa innych, a czasem też jakaś myśl własna, niefortunnie przez nią sformułowana, w ogóle nie byłoby przesłanek, żeby uważać ją za opętaną. Z tak zwanego drugiego planu wyróżnia się szczególnie przepiękna postać siostry Małgorzaty Akruczy w interpretacji Edyty Olszówki. To jedyna służebnica kościoła w tym świecie, umiejąca w każdej ze swoich życiowych ról poświęcić się miłości i otworzyć na piękno, które jej ktoś, w kogo wierzyła, podarował. Czy to Bóg, czy człowiek, nie było już takie ważne, bo emanowała nim na zewnątrz, blokując tym samym ofensywę ukrytego gdzieś na dnie duszy zła. Spełnieni bowiem są najzdrowsi. Jak już jednak wspomniałem, w tym spektaklu nie ma złych ról, wszystko funkcjonuje tu niczym dobrze naoliwiony mechanizm szwajcarskiego zegarka.
Osobiście bardzo się cieszę z sukcesu Matki Joanny od Aniołów w Narodowym, gdyż mam takie wrażenie, że Wojciech Faruga pierwszy raz zrobił przedstawienie totalne, całkowicie skończone, a przy tym niezwykle interesujące i głębokie. Wiedziałem, że tak będzie. Ten reżyser ma rzadki w polskim teatrze talent do wybierania rozwiązań trudnych i nieoczywistych, teraz zaś udało mu się nie tylko je przez tekst i scenę przeprowadzić, ale też od razu osiągnąć mistrzostwo. Podpisano (umazany sadzą, ale szczęśliwy i spełniony) – widz.
Ps. Tak się złożyło, że publikuję ten tekst w dzień, gdy Wojtek Faruga otrzymał nominację na stanowisko dyrektora Teatru Polskiego w Bydgoszczy! Osobiście bardzo się cieszę i gratuluję mu tej szansy, czuję bowiem gdzieś podskórnie, że na pewno jej Wojtek Faruga nie zmarnuje! Trzymam mocno kciuki, do zobaczenia w Bydgoszczy.