W spektaklu Pawła Świątka wszystko zaczyna się w kinie, które reżyser konstruuje naprędce na schodach kamiennej agory (jej połowę stanowi niekamienna już widownia). To główna scenograficzna arena wydarzeń, z wielką dziurą pośrodku, która w spektaklu będzie grała to, co reżyserowi akurat potrzebne, na przykład Gopło. W scenografii Marcina Chlandy wyczuwa się już strategię narracyjną, którą posługiwać się będą twórcy przedstawienia, czego dobrym przykładem jest właśnie konstrukcja legendarnego jeziora. Chlanda widzi bowiem tę przestrzeń w sposób zgoła niebaśniowy: Gopło to w jego koncepcji zaśmiecona, bezwodna, czarna dziura otoczona betonem. I właśnie zderzenie baśniowości Słowackiego z weryzmem współczesnej rzeczywistości wydaje się kluczem do tego spektaklu. Mamy tu przy tym do czynienia z weryzmem, który balansuje na granicy pastiszu, operując zarówno kliszami, kiczem, jak i ironią. Sama zaś historia Balladyny – zbyt ambitnej młodej dziewczyny z biednego domu, która po dokonaniu zbrodni zachłystuje się władzą i ponosi klęskę – znajduje swoje odbicie w podobnej opowieści, rozgrywającej się na polu mitycznym (sprawa prostego Grabca, który na skutek czarów zakochanej w nim Goplany, poczyna sobie zbyt zuchwale). Jedna jest opowiedziana dość realistycznie, druga – w konwencji pastiszu i groteski. Ale po kolei.
Spektakl zaczyna się od sceny, w której Pustelnik, mężczyzna dojrzały, ubrany współcześnie, siedzi w kinie, ogląda “Casablancę” (znakomity pomysł na pokazanie jednym ruchem jego postaci) i zajada popcorn. To pozbawiony władzy król Popiel III, zabijający frustrację oglądaniem starych filmów, utracił przecież przesławną koronę Lecha, a wraz z nią i władzę. Przychodzi do niego Kirkor z prośbą o radę. Chce się ożenić – i tu Pustelnik każe mu postąpić inaczej niż zwykle, zamiast biec “z pierścionkiem ślubnym za marą wielkości”, co się kończyło tym, że “prawie wszyscy wzięli kość niezgody“, radzi wziąć “pannę ubogą, żenić się z prostotą, i lepiej będzie, niżbyś miał z królewną”! Ci, którzy znają jako tako fabułę Balladyny, wiedzą już, że nauka na cudzych błędach, w tym przypadku byłego już władcy Popiela, niekoniecznie musi przynieść dobre rezultaty. “Prostota” bowiem okazała się przede wszystkim zdolna do wszystkiego, chorobliwie ambitna, żądna władzy, bezwzględna i okrutna. Na szczęście dla społeczności (a własne nieszczęście), była tak pewna swej potęgi i bezkarności, że – upojona władzą – wydała trzykrotnie wyrok na siebie. Bóg nie miał wyjścia: musiał wymierzyć jej karę. Łatwo dostrzec tu aluzje do naszej polskiej sytuacji politycznej. Dostaje się tu zresztą wszystkim, Świątek nie oszczędza nikogo. Popiel, siedzący w kinie na “Casablance”, zabity wkrótce przez wampiryczną władczynię, to obrazek równie okrutny, co szyderczy. Podobnie jak obraz kondycji celebryckich współczesnych elit, zajętych sobą i swoimi miłostkami, serwowany nam przy okazji wątku Goplany.
Nie lubię spektakli zbyt nachalnie odwołujących się do rzeczywistości, ten jednak wyróżnia się niezwykle przemyślaną interpretacją samej tragedii Słowackiego, nabożnym niemal podejściem do tekstu (wyłączając konieczne skróty) i znakomitym rzemiosłem teatralnym, czego przykładem jest rozegranie wątku Goplany i Grabca. Goplana zakochuje się w prostackim, pełnym pychy i zadufania Grabcu, co kończy się źle dla niej i jej duszków, Chochlika i Skierki, ale przede wszystkim dla Grabca. Świątek rozgrywa ten wątek znakomicie. Goplana, w brawurowej kreacji Dominiki Bednarczyk, ucharakteryzowana jest na diwę lat siedemdziesiątych a la Diana Ross (nosi piękną fryzurę afro hair); Chochlik, grany przez Natalię Strzelecką, przypomina z kolei Conchitę Wurst, osławioną austriacką “kobietę z brodą”, zwyciężczynię Eurowizji, Skierka zaś, w brawurowym wykonaniu Karoliny Kazoń – amerykańską gwiazdę pop, Lady Gagę. Celebrycko-popkulturowy sztafaż tych postaci nie jest tu jedynie dla beki. Komunikat Świątka wydaje się jasny: schlebianie przez popkulturę taniemu gustowi, nagła i kompulsywna miłość kultury popularnej do prostactwa i głupoty może się źle skończyć dla niej samej. W “Balladynie” kulturę tę ratuje fabularnie sam Słowacki, każąc w lekko ironiczny sposób spełnić Goplanie marzenie Grabca o władzy (nieszczęsna korona Lecha), co nie spodobało się z kolei Balladynie, która, jak wiemy, źle znosiła konkurencję. Wątek ten wydaje się niezwykle dobrze skrojoną, przemyślaną i wymyśloną teatralną narracją, która zastąpiła zwyczajowo rozgrywaną w sferze baśni i duszków opowieść o Pani Gopła z “krainy mchu i paproci”. Nie dość, że sama ta historia stanowi złowrogą przypowieść o oddaniu władzy – choćby nad sobą – nieodpowiednim ludziom, to jeszcze w swej popkulturowej – czyli najbardziej tu uprawnionej – pełnej ironii i groteski formie, dopełnia analogiczną, lustrzaną opowieść, którą na planie społecznym ukazuje nam wątek Balladyny i jej politycznej kariery.
Spektakl Świątka jest zrealizowany znakomicie. Reżyserów, którzy sami piszą sobie adaptację, cenię najbardziej. Oglądać i śledzić myśl Świątka, który w autentyczny, nieczęsto już spotykany sposób rozmawia z autorem – to czysta przyjemność. Rozmowa ta, choć często odważna i bezkompromisowa, nigdy nie przekracza granicy pogwałcenia praw autora. Tak było z Wyspiańskim czy z Masłowską, tak jest i ze Słowackim. Niezwykłe, że Świątkowi udało się przy całej jego koncepcji na spektakl przeprowadzić widza komunikatywnie przez wszystkie meandry pogmatwanej fabuły Słowackiego, dzięki czemu ironiczno-współczesny filtr, nałożony przez twórców na oryginał, stał się czytelny i zadziwiająco ożywczy. Otrzymaliśmy dzieło klasyczne w nieoczywistej, inteligentnej interpretacji, która może się nie podobać na polu ideologii, ale nie z uwagi na jakość samego teatru, gdyż pod względem rzemiosła Balladyna Świątka zrealizowana jest bardzo dobrze. Scenografia i kostiumy Chlandy – świetne, muzyka Strycharskiego – znakomita, tego spektaklu nie byłoby jednak bez aktorów. Co ciekawe, aktorstwo w tym świecie podzielone jest na dwie grupy: realistyczną obsadę wątku władzy rzeczywistej (Balladyna, Alina, Matka, Kostryn czy Pustelnik) oraz poruszającą się w pastiszowo-groteskowej konwencji obsadę mitu (Goplana, Skierka, Chochlik, Grabiec). Żeby więc być uczciwym, trzeba inaczej spojrzeć na te dwie grupy, “mityczni” bowiem mają łatwiej – są po prostu z zasady atrakcyjniejsi, aktorzy w ich postaciach mogą sobie pozwolić na większe szaleństwo. W związku z tym całe show kradnie Goplana ze swoim dworem oraz niezwykła Marta Waldera w roli Grabca. W drugiej grupie nieźle sobie radzą i Katarzyna Zawiślak Dolny (Balladyna), i Rafał Szumera jako Kostryn, i Rafał Dziwisz w roli inteligenta/władcy na wygnaniu (Pustelnika), czy rysowana grubą krechą, bardzo dobra Matka Marty Konarskiej – ich popisy nie wypadają jednak tak oszałamiająco, jak te aktorek w postaciach mitycznych. Ciekawie tworzy swego Kirkora Marcin Sianko, który raz gra poważnie, raz na granicy farsy, może więc w tych zmianach konwencji szukać by trzeba było klucza do jego postaci, a może i do całego spektaklu. Dominika Bednarczyk rzeczywiście tworzy kreację wieczoru, gdyż – jak chyba nikt inny w tym spektaklu – prócz tworzenia postaci bawi się rolą, sobą w roli oraz samym tekstem Słowackiego; ma w tym jakąś niezwykłą naturalność i luz, jej Goplana jako rozkapryszona, ale wrażliwa gwiazdka płynie niczym woda, znajdując najlepsze i najkrótsze sposoby dotarcia do celu. Spektakl oczywiście jest znakomicie zagrany przez innych aktorów, ale drugi raz pójdę do “Słowaka” właśnie dla Bednarczyk.
Widać, że zespół Teatru im. Słowackiego rozwija się ze spektaklu na spektakl, co z kolei dobrze świadczy zarówno o doborze repertuaru, jak i reżyserów, którzy pracują przy placu Św. Ducha. Tym bardziej dziwi pozbycie się z teatru kierownika artystycznego Bartosza Szydłowskiego, jako że “nie zmienia się dobrego konia w czasie wyścigu”. Kontrakty z twórcami podpisuje się na wiele miesięcy do przodu, więc maszyna dobrze naoliwiona będzie pędzić, ale istnieje duże ryzyko, że potem się zatrze. Nie oceniam, na razie wyrażam obawę i zdziwienie, mam nadzieję, że dyrektor Krzysztof Głuchowski wie, co robi.
Paweł Świątek wyreżyserował znakomite przedstawienie. Jest to “Balladyna” klasyczna, a ogromnie przez to współczesna: mówi zrozumiałym teatralnym językiem do żywych ludzi, choć w żaden sposób nie uwłacza Słowackiemu. Mnie cieszy to szczególnie, dotąd miałem bowiem zawsze jakieś “anse” do poprzednich, opartych na klasyce spektakli tego reżysera. Tym razem z wielką przyjemnością pozwalam sobie zaprosić Państwa do Krakowa: będą maliny, “Casablanca”, afro hair, Conchita i prawdziwy Słowacki, nie tylko w charakterze patrona teatru! Czegóż chcieć więcej?
Ps.II. Tekst ten został napisany przeze mnie w ramach prac Komisji Artystycznej VI Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej “Klasyka Żywa”. Przeklejam go więc tutaj ze strony E-teatru, za zgodą Instytutu Teatralnego w Warszawie.