„Letnicy” na zielonej trawce – o spektaklu Macieja Prusa w Teatrze Narodowym w Warszawie

zdj. Krzysztof Bieliński

W finale pierwszej części spektaklu Macieja Prusa dochodzi wreszcie do przedstawienia teatru, przygotowywanego przez artystów amatorów. Widzimy jego początek. Na stole pokrytym zieloną trawą „aktorzy” tego teatrzyku tworzą rodzaj instalacji. Przyjmują pewną pozę. Następnie opada kurtyna, a widzowie wychodzą na przerwę. Druga część rozpoczyna się jednak zupełnie inaczej, po tamtym spektaklu nie ma już śladu, zielona trawa pokrywa teraz całą scenę. Rozpoczyna się właściwy „spektakl amatorskiego teatru”, miłosne umizgi bohaterów do prawdziwych obiektów ich uczuć, bez oglądania się na konwenanse. Podczas gdy w pierwszej części widzieliśmy ich, perorujących w próżnię i tym samym zabijających nudę swojego nijakiego życia, teraz mamy możliwość oglądania ich w działaniu, aczkolwiek działanie to jest haniebne i niemoralne, bo kieruje nim tylko własny interes i brak skrupułów. Gdy ten „amatorski teatrzyk” wreszcie się – z różnym skutkiem dla różnych bohaterów – zakończy, następuje finał, a w nim rodzaj epifanii, będącej właściwym rozliczeniem się bohaterów z innymi i z samymi sobą. Niczym u Czechowa padnie strzał, będzie on jednak symbolem nieudolności i bezproduktywności. Nawet samobójstwo w tym świecie otrzyma żałosną puentę.

Wydaje się, że powodem, dla którego Maciej Prus w ogóle zdecydował się wystawić ten dramat w Narodowym są słowa samego Gorkiego, który w liście do Maxa Reinharda w 1904 roku tak tłumaczył ideę „Letników”:

„Chciałem przedstawić tę część inteligencji rosyjskiej, pochodzącą z warstw demokratycznych, która osiągnąwszy pewien szczebel społeczny, zerwała więzy łączące ją z pokrewnym jej ludem, zapomniała o jego żywotnych interesach, o konieczności rozszerzenia ram jego życia, a nie znalazła duchowego pokrewieństwa z burżuazją i kołami biurokracji. Przylgnęła do nich tylko mechanicznie, nie tworząc z nimi na razie jednolitej całości, klasy mającej swoje zadania i swój pogląd na życie. Literatura nauczyła ją pogardy dla mieszczaństwa i ta pogarda – czysto mózgowa i teoretyczna – nie pozwala jej na razie zbratać się z urzędnikiem i kupcem, dla których, jak las dla wilka, zaś dla wołu pastwisko, cały kraj jest jedynie terenem, na którym można żerować. Inteligencja ta stoi samotnie pomiędzy ludem a burżuazją, bez wpływu na życie, bez sił, czuje lęk przed życiem; jest w niej i pełno sprzeczności, chciałaby żyć ciekawie, pięknie i  spokojnie, cicho, szuka sposobu usprawiedliwienia swego haniebnego nieróbstwa oraz zdrady wobec demokracji. Szybko wyrodniejące społeczeństwo burżuazyjne wpada w mistykę, w determinizm, szuka ucieczki wszędzie tam, gdzie można schronić się przed nieubłaganą rzeczywistością, która powiada ludziom: albo wy powinniście przebudować życie, albo ja was okaleczę, zgniotę”. Idąc dalej tym tropem można powiedzieć, że obraz inteligencji rosyjskiej jest w zamyśle Prusa i jego współpracowników lustrem, w którym inteligencja polska – bezsprzecznie siedząca na widowni Narodowego – ma się przejrzeć i doznać wstrząsu. Uświadomić sobie, jaka jest, jakie czekają ją zadania oraz gdzie się obecnie znajduje (w czarnej dziurze, to rzecz pewna). Nic takiego się jednak nie stanie. Spektakl bowiem jest zbyt poprawny, grzeczny i zagrany, niestety, wbrew Gorkiemu. Już tłumaczę, dlaczego.

Roman Szydłowski w 1964 roku tak podsumowywał spektakl Ludwika René w Teatrze Dramatycznym: „Jest w “Letnikach” wiele sytuacji i ludzi, wziętych jakby żywcem ze sztuk Czechowa (…) Tylko myliłby się ten, kto by przyjął to wszystko za dobrą monetę. Gorki jest zjadliwy i brutalny, i przyjmuje scenerię Czechowa tylko po to, aby wydać bezlitosny bój jego filozofii życiowej i jego postaciom. Gorki szydzi sobie z tych ludzi, z ich ograniczoności i nieróbstwa, ale także z ich filantropii i marzeń o lepszej przyszłości. Czechow był sentymentalnym “naprawiaczem” ludzkości, który bardzo pragnął, aby na świecie było lepiej i wierzył, że nastąpi to za dwieście czy za trzysta lat. Gorki był rewolucjonistą, bojownikiem, wiedział, że lepszą przyszłość trzeba wywalczyć, gdyż sama nie spłynie na nas. I dlatego pisał krwią i żółcią. (…)  Gorki nie wzruszał się wcale losem bohaterów i nie chciał, aby wzruszali się nim widzowie. Nawet ich tragedie są śmieszne i muszą być tak przedstawione widzom. To szyderstwo jest gorzkie, bolesne, ale nie wolno z niego zrezygnować. Aktor nie może w “Letnikach” bronić postaci, którą gra, nie może starać się o zdobycie dla niej sympatii widzów, lecz musi wydać ją także na pośmiewisko publiczności. Tego życzy sobie wyraźnie autor i nie wolno mu się tutaj sprzeciwiać, gdyż wtedy niweczy się sens sztuki. (…) W litości, okazanej owym “biednym” mieszczanom, w owym rozczuleniu się nad ich losem tkwią przyczyny porażki warszawskiego spektaklu “Letników”. (… ) Zamiast ostrego rysunku, suchej kreski karykaturzysty, zobaczyliśmy na scenie impresjonistyczne plany pointylistów i wszystko się, zamazało, rozlazło. I to dopiero było nudne”.

Po obejrzeniu pierwszego aktu, miałem wrażenie, że Szydłowski siedział koło mnie w Narodowym i pisał te słowa na żywo, wklepując je do komputera. Druga część nie przyniosła w tej kwestii istotnej zmiany, chyba, że na gorsze, pseudomiłosne dwójkowe sceny stały się bowiem jeszcze większą pożywką dla sentymentalnego aktorstwa rodem ze źle granego Czechowa, co sprawiło, że tkwił w nich jakiś fałsz, niepozwalający się w nie zaangażować. Od czasu do czasu pojawiały się drapieżne, ironiczne wypowiedzi bohaterów, ale śmiech widzów był wynikiem zręcznych, ostrych dialogów, a nie charakterów kreowanych postaci. Nie pomagały też szare, stylizowane na modernistyczne – kostiumy autorstwa Jagny Janickiej, przywodzące na myśl stereotypowe wyobrażenie o czechowowskim świecie. Rozumiem ich funkcję, czyli sprowadzenie wszystkich postaci do poziomu jednej szarej, bezwolnej masy, budowały one jednak wraz z nieodpowiednim aktorstwem rodzaj scenicznego dystansu, który sprawiał, że oglądało się „Letników” jako klasyczną adaptację „wielkiej literatury”, okraszoną twarzami znanych aktorów w rolach rosyjskich inteligentów, nie zaś żywy, atakujący widzów swą porażającą aktualnością obraz degrengolady współczesnej polskiej elity, siedzącej właśnie na widowni. Momentem przebudzenia aktorów okazała się dopiero finałowa konfrontacja. Wtedy otworzył się Krzysztof Stelmaszyk w roli inżyniera Susłowa oraz błysnęła odpowiednim tonem Warwara Michajłowna Dominiki Kluźniak, było już jednak za późno, żeby uratować ten szlachetny, choć nieudany spektakl. Jedynym, który Gorkiego tak naprawdę zrozumiał, był tego wieczoru Arkadiusz Janiczek w roli Doktora Dudakowa, niby miły i sympatyczny, a jednak trochę zbyt nadskakujący, jakiś taki nadekspresyjny, swoją grzecznością i chęcią brylowania w towarzystwie budził rodzaj zażenowania; denerwował, ale nie dawał o sobie zapomnieć. Fascynujące w tej kreacji było to, że Janiczek stale chodził po aktorskiej linie, był miły w obyciu, ale grał kogoś, w kim wyczuwa się fałsz i niezbyt dobre intencje. W tej schizofreniczności postaci wydaje się być ukryty klucz do świata Gorkiego, do jego drapieżności, aktualności. Granie „Trzech sióstr”, zamiast „Letników” – choć piękne i zwodnicze – stało się dla większości aktorów Narodowego ślepą uliczką.

Maciej Prus chęci miał dobre: użyć ostrej diagnozy Gorkiego i rzucić ją nam w twarz, oskarżyć nas i potrząsnąć nami, żebyśmy się ocknęli. Pośrednikami w tym procesie mieli być aktorzy. Zadziałała jednak zasada głuchego telefonu – miał być Gorki, wyszedł Czechow. Dużo słów, pauz i brak zaangażowania, a inteligencja stołeczna, jak spała, tak śpi, jeden moment przebudzenia na dwie i pół godziny to stanowczo za mało. „Letnicy” to kolejny w Narodowym spektakl dla rodziców na prezent z okazji „diamentowych godów”, od treści ważniejsza sama wizyta w teatrze. Szkoda, bo potencjał był wielki, a i potrzeba przebudzenia duża.