“Marusia” prawdę ci powie – o spektaklu Aleksandra Anrijaszkina z Dialogue Dance w rosyjskiej Kostromie (DOMAGAŁAsięKONTAKTU cz. IX)

zdj. Anastasia Soboleva

Marusia (żadnych skojarzeń ze słynnym serialem), kierownik do spraw PR -u w Centrum Sztuki STANTSIA, wychodzi na scenę i chce powiedzieć, jak jest naprawdę. Czym jest dla niej taniec współczesny, czym przedstawienie tańca współczesnego, czym praca nad spektaklem itd. Oczywiście w związku z tym, że odbywa się to w teatrze, analogia między pracą nad spektaklem tanecznym a kuchnią teatru narzuca się sama. Napięcie buduje się na styku prawdziwego życia artystów, zderzonego z jego PR-ową wersją, pisaną na potrzeby sprzedaży biletów, festiwali Złotych Masek i nierozgarniętych, leniwych dziennikarzy kulturalnych, którzy potrzebują czegoś, co mogą natychmiast wkleić do swoich relacji.

Marusia ma jednak problem: żeby powiedzieć, jak jest naprawdę, wychodzi na scenę teatru, w związku z tym wszystko, co mówi, zostaje automatycznie włączone w charakterystyczną dla teatru umowność. Pojawia się zatem pytanie: czy prawda w teatrze to rzeczywiście prawda? Paradoks polega na tym, że Marusia obnaża prawdę o teatrze za pomocą jego własnych, „fałszujących” rzeczywistość mechanizmów (konwencji, zasad, reguł), a wszystko, co mówi i robi, staje się jedynie kolejnym teatralnym spektaklem. Wie ona jednak dobrze, że teatr, ta dziwna maszyna wciąga w siebie rzeczywistość, przekłada ją na naszych oczach na fikcyjne opowieści i obrazy, po czym wypuszcza tej rzeczywistości esencję, którą my, widzowie, zabieramy ze sobą do domu. Więc choć Marusia na scenie jedynie „udaje”, że mówi, jak jest w teatrze, wierzymy jej – bo nie tylko mówi, ale daje odczuć. Zostajemy schwytani w mimetyczną pułapkę teatru, której istota polega na tym, że naśladuje ona nie tyle samą rzeczywistość, ile towarzyszące jej ludzkie uczucia.

Marusia ciągle do nas mówi, od czasu do czasu wykonując proste taneczne zadania. Sama przy tym obnaża w słowach ich nieprofesjonalność, brak jakiegokolwiek pomysłu, towarzyszącego ich powstawaniu czy świadome używanie muzyki w celu wywołania pożądanego efektu, a jednak gdy zaczyna tańczyć, pojawia się magia. Bo spektakl Aleksandra Anrijaszkina to przede wszystkim opowieść o tajemnicy teatru i magii sceny. Rosyjscy artyści próbują zgłębić, jak to się dzieje, że mimo, iż wszyscy wiemy, że oglądamy jedynie iluzję rzeczywistości, jesteśmy w stanie natychmiast się jej poddać i przez kilkadziesiąt minut wierzyć w nią na sto procent. Co więcej, iluzja owa może – rzucona nam ze sceny w twarz – wbrew oczekiwaniom i logice zmienić nasze życie. Wydaje się więc, że człowiek bardziej niż igrzysk i chleba potrzebuje złudzeń, zwłaszcza w dzisiejszym świecie.

Spektakl „Marusia” na pierwszy rzut oka wydaje się krotochwilny; gdy jednak zaczniemy coraz bardziej wgłębiać się w analizę tkanki teatru, zyskuje niejednoznaczność i tajemnicę. Dobrze to obrazuje zabieg z kartkami, które Marusia układa na ziemi. Najpierw są tam napisy typu: „zarezerwowane”, „vip”, itp., ustępując z czasem miejsca pytajnikowi, wielokropkowi czy emotikonowi uśmiechu. Prawdziwą mową teatru jest bowiem to, co między słowami. Cały zresztą spektakl wydaje się tej tezy twórczym rozwinięciem. Marusia, choć nie jest zawodową aktorką, radzi sobie na scenie znakomicie. W sumie to nią być nie musi, bo nie szkoła czy kursy tworzą aktora, ale… scena i publiczność. Jak pisał Peter Brook, teatr to sytuacja, gdy jeden człowiek coś robi, a drugi się temu przygląda. Ważne, żeby to ludzkie spotkanie dawało obu stronom satysfakcję. Oczywiście Złote Maski są istotne, ale najważniejsza jest wymiana emocji, ten pozawerbalny dialog, który rodzi się, gdy człowiek z człowiekiem nawiązuje nić porozumienia. Ja Marusię bardzo polubiłem, to wrażliwa i mądra dziewczyna, wciąż myślę o tym, co mi ze sceny powiedziała. Sądząc po reakcji innych widzów, myślę, że nie tylko ze mną ta niepozorna, trochę śmieszna dziewczyna z Kostromy nawiązała prawdziwy, oparty na głębokich emocjach kontakt.