„WROGOWIE. HISTORIA PEWNEJ MIŁOŚCI”, reż. Nir Erez, Izrael
Powieść „Wrogowie. Historia jednej miłości”, urodzonego w Leoncinie koło Warszawy, żydowskiego noblisty Isaaca Bashevisa Singera opowiada amerykańskie losy ocalałego z Holocaustu Hermana Bordera. Bohater na skutek szeregu zdarzeń zostaje uwikłany w związek z trzema kobietami: drugą polską żoną, żydowską kochanką oraz pierwszą żoną, która – co nie było rzadkością w powojennym czasie – odnalazła się niespodziewanie, choć przez lata uważana była za nieżyjącą. Wszyscy podejmują dramatyczne próby ułożenia sobie życia na nowo. Pytanie, które zdaje się kłaść cieniem na realistycznej, choć w sumie optymistycznej wymowie powieści brzmi: czy to w ogóle możliwe? Czy resztki pokolenia Holocaustu nie zostały z góry skazane na klęskę? Czy czeka je los spóźnionych ofiar wojennej hekatomby?
Dyrektor Gesher Theater w Tel Avivie, urodzony w Moskwie reżyser Yevgeny Arye, powiedział kiedyś przy okazji premiery swojego spektaklu, opartego na kanwie tej powieści, że najważniejszy dla teatru jest sposób, w jaki opowiadamy tę historię. Niebezpieczeństwo jest takie, że jeśli zgubimy gdzieś Holocaust, zostanie nam melodramat. O który zresztą otarł się Paul Mazursky w hollywoodzkiej, nominowanej w kilku kategoriach do Oscara filmowej adaptacji powieści z 1989 roku, z Anjelicą Houston, Leną Olin oraz Polką, Małgorzatą Zajączkowską, w rolach głównych.
Spektakl Studia Sztuk Performatywnych im. Yorama Loevenstaina w reż. Nira Ereza, prezentowany na tegorocznym festiwalu, ma formę klasyczną. Linearnie opowiedzianej historii Hermana daleko do awangardy. Prosta, nieskomplikowana scenografia, ciekawe światło oraz stonowane kostiumy sprawiają, że na plan pierwszy wysuwają się aktorzy. Uniwersalność opowieści Singera sprawia, że ich młodość nie stanowi tu przeszkody. Tak jakby dwa typy spektakli studenckich, o których pisałem wczoraj, nagle się tu spotkały i stopiły w jedno. Otrzymujemy profesjonalny teatr, świetny w swojej kategorii. Aktorstwo jest tu wyjątkowo dojrzałe, zachwyciły mnie przede wszystkim aktorki: Roni Sabag w roli „zmartwychwstałej” pierwszej żony Hermana, Tamary oraz Tovit Semay w roli Jadwigi, polskiej służącej, która po wojnie została jego żoną. Aczkolwiek wieczór należał bezsprzecznie do odtwarzającej postać Mashy, kochanki Hermana – Lauren Pitaro. Przecierałem oczy ze zdumienia, gdy najpierw wstrząsająco prawdziwie i dojrzale odgrywała scenę reakcji na śmierć matki, by za moment zmienić tonacje sceny o sto osiemdziesiąt stopni i przejść jak gdyby nigdy nic w tonację intymnej poufałości. Swoboda i lekkość z jakimi przeskakiwała z jednej emocji w drugą, prawdziwość każdej nuty – zrobiły na mnie wielkie wrażenie. To nie studentka, to rasowa aktorka. Jej końcowy strasbergowski „private moment” – scena samobójstwa – to dowód na to, że aktorskie szkolnictwo izraelskie jest dzisiaj na wysokim poziomie. I reżyserowi, i pedagogom serdecznie gratuluję.
A sam spektakl Nira Ereza… czy udało mu się uniknąć zderzenia z melodramatem? W moim przekonaniu tylko w kilku momentach, reszta utonęła w słowach, ale nie zmienia to faktu, że aktorzy, a zwłaszcza aktorki, zaprezentowali się pierwszorzędnie.
„RODZINY”, reż. Eugen Jebeleanu, Rumunia
Rumuńskie „Rodziny” Eugena Jebelenau rozpoczynają się od opisu zagłady starożytnych Pompejów w 79 roku n.e. Zabieg ten wprowadza temat nadchodzącego kresu naszej cywilizacji oraz kryzysu szeroko pojętego społeczeństwa, którego podstawową jednostką jest rodzina. Spektakl studentów Wydziału Dramatu i Teatru Uniwersytetu Lucian Blaga w Sibiu powstał w odpowiedzi na projekt zmiany jednego z paragrafów konstytucji, dotyczącego definicji rodziny. Na scenie oglądamy trzy przeplatające się ze sobą historie konkretnych rodzin, z których wyłania się ponury obraz współczesnej rzeczywistości. Tradycyjnie pojęte rodziny trawi rak obcości, braku miłości, niezrozumienia. Syn nienawidzi ojca, brat brata, a mąż żony. Wymownym, ironicznym komentarzem tej rzeczywistości są fragmenty iluzji, którą serwuje nam telewizja – ciekawy zabieg z projekcjami video, ogarniającymi całą tylną przestrzeń sceny. Jakże ironicznie w stosunku do brutalnego świata, który oglądamy na scenie, brzmią fragmenty słynnego amerykańskiego filmu „American Beauty”, czy urywki jakiegoś śniadaniowego zamulacza z gwiazdami drugiej świeżości, rozprawiającymi o sensacyjnych zaletach warzyw. W rozmowach – a właściwie w agresywnych, następujących po sobie monologach – poszczególnych członków rodzin, odbijają się wszystkie współczesne grzechy świata: ślepa nienawiść do uchodźców, do siebie, brak tolerancji czy autorytarne próby ograniczania wolności drugiego człowieka. Mnie zastanowiło najbardziej, że takie przedstawienie równie dobrze można by było zrobić po polsku i w polskich realiach. Co oznacza, że nasze problemy są częścią większego historycznego procesu, który… oby tylko nie skończył się tak, jak w Pompejach.
Pod względem formalnym spektakl przypomina teatr słynnego Romeo Castelluciego: przestrzeń sceny ograniczona przesuwanymi plastikowymi pasami, brak rekwizytów, mikrofony, muzyka grana na żywo. Aktorstwo skierowane do widza, wychodzące poza realizm, chłodne, precyzyjne, aczkolwiek podporządkowane zbiorowości oraz poszukiwaniom w stylu postmodernistycznym. Warto zauważyć, że młodzi aktorzy z całkiem niezłym skutkiem odnaleźli się w takiej konwencji, a „Rodziny” stanowią bardzo interesującą i osobną, jak dotąd, propozycję na festiwalowej mapie.