Punkt wyjścia spektaklu „Miarka za miarkę” Koršunovasa jest bardzo ciekawy. Oto Książę (Sławomir Grzymkowski) ma koszmarny sen, w którym państwo jawi mu się jako siedlisko rozpusty i bezprawia. Obraz tego snu jest bardzo sugestywny – zaprojektowana przez scenografa, Gintarasa Makarevičiusa, monumentalna trybuna sejmowa zostaje oświetlona czerwonym światłem, na miejscu dla marszałka pojawia się rajfura pani Przewalska (Agnieszka Warchulska), rozpoczynając swój wyuzdany taniec, w czasie którego z każdej dziury ukrytej w zakamarkach scenografii wypełzają bohaterowie spektaklu – ludzkie szczury, zaludniające ten pogrążony w anarchii i nierządzie, szekspirowski Wiedeń. W następnej scenie Książę oznajmia wszem i wobec, że wyjeżdża, a na czas swej nieobecności wyznacza namiestnika, któremu oddaje pełnię swojej władzy. Wybór pada na młodego Angela (Przemysław Stippa), człowieka prawego i pełnego cnót. Odpowiedź Koršunovasa na pytanie o motywację takiej, a nie innej decyzji Księcia, zdaje się jasna: Książę uświadamia sobie, w jakiej kondycji jest jego państwo i postanawia działać w celu ochrony swej władzy i interesów. Chce uprzedzić ruch niezadowolonych obywateli, którzy lada chwila mogą się zbuntować, wyjść na ulicę i go obalić, bo – cytując Machiavellego – „ludzie chętnie zmieniają pana w tej nadziei, że poprawią swój los”. Przekazuje więc władzę w ręce Angela, a sam, w przebraniu mnicha, rusza na ulicę. Ten ruch przyniesie mu liczne korzyści. Po pierwsze, rządy ortodoksyjnie prawego, młodego, – a więc bardziej skorego do błędów Angela – wydają się najlepszym tłem dla jego spokojnego, ale mocno już zużytego panowania. Po drugie, mnisi habit pozwoli mu z bezpiecznej perspektywy przyjrzeć się swemu księstwu, jego mieszkańcom i ich rzeczywistości. Będzie mógł też naprawdę dowiedzieć się, co jego poddani myślą o nim i o jego rządach. Zarazem odpocznie Książę od trudów rządzenia, pozbywając się całkowicie odpowiedzialności, lecz nie władzy – będzie wszak korzystał z autorytetu duchownego. Wreszcie przebieranka ta da mu możliwość trzymania ręki na pulsie i powrotu w najdogodniejszym dla niego momencie. W finale Książę będzie mógł się wystroić w piórka „zbawcy i obrońcy swoich umiłowanych poddanych”, a skompromitowany poprzednik utraci nie tylko wiarygodność, lecz także możliwość jakiegokolwiek oporu wobec jego władzy. Książę stanie się wówczas całkowicie bezkarny i zmusi mniszkę Izabellę (Martyna Kowalik), żeby została jego żoną. Nikt już nie zaprotestuje. Zresztą obecność jednostki antyterrorystycznej skutecznie osłabi chęć jakiegokolwiek oporu.
Tematem bowiem głównym i dominującym w „Miarce” Koršunovasa jest władza, jej pragnienie, zużycie, zabiegi o jej utrzymanie, w końcu jej triumf i niebezpieczeństwo, wynikające z braku jakiejkolwiek alternatywy. Niestety, tak silne skupienie się reżysera na jednym temacie szekspirowskiej tragikomedii sprawia, że jej pozostałe wątki – ludzka obłuda, hipokryzja, relatywizm moralny, względność prawa i jego podwójne standardy, czy wreszcie seksualne zezwierzęcenie człowieka – stają się drugorzędnymi motywami, pojawiającymi się w spektaklu w funkcji służebnej wobec koncepcji reżysera. Taki sposób teatralnej narracji sprawia, że punkt ciężkości spektaklu przenosi się z człowieka, stojącego w centrum szekspirowskiego dramatu, na społeczeństwo, które w tekście Stradfordczyka pozostaje na drugim planie. Za sprawą tej zmiany akcentu „Miarka za miarkę” Koršunovasa staje się spektaklem publicystyczno-politycznym, zatracając organiczną głębię ludzkiego doświadczenia. Osobiste dramaty postaci scenicznych przestają mieć znaczenie, gdyż postaci te są jedynie trybikami w wielkiej machinie teatru/historii, która za sprawą konwencji spektaklu i jego szalonego rytmu zabija prywatny, indywidualny wymiar doświadczeń i emocji. Głęboki i niejednoznaczny dramat Szekspira staje się płaską polityczną wypowiedzią na jeden temat. To pierwszy poważny grzech spektaklu Koršunovasa.
Drugi – to osadzenie spektaklu we współczesnych polskich realiach. „Miarka za miarkę” sama w sobie jest już dramatem politycznym. Jej polityczność opiera się jednak na głębokiej analizie indywidualnych ludzkich motywacji, wyborów, słów i czynów w sytuacjach, które swój pełen kontekst, swoje ostateczne dopowiedzenie uzyskują w wymiarze społecznym czy politycznym. Siłą zatem tego, podobnie jak innych dramatów Szekspira, jest ukazanie historii, jako konsekwencji pewnych powtarzalnych, stale obserwowanych ludzkich działań, wynikających z naszej natury. Szekspir, mistrz obserwacji natury ludzkiej, przedstawia ludziom zwierciadła w postaci swoich dramatów, w których najpierw widać człowieka, a dopiero na drugim planie składające się z jednostek społeczeństwo. To spojrzenie w lustro ma sens, jeśli my, widzowie – dajmy na to, Polacy anno domini 2016 – przejrzymy się w rzeczywistości szekspirowskiego Wiednia i – SAMI! – odnajdziemy się w jego nierządzie, chaosie, nierespektowaniu prawa, kupczeniu stanowiskami, wszechobecności politycznego kurestwa. Mało tego, żebyśmy się w tym lustrze naprawdę zobaczyli i doznali wstrząsu, musimy zobaczyć się w ludziach po drugiej stronie czwartej ściany, nie w abstrakcjach, ideach, anegdotycznie dorabianych prawicowych czy lewicowych życiorysach, albo swojsko brzmiących realiach polskiego piekiełka. Kończy się to tak, że skołatany widz, zachęcony do tego przez reżysera, zaczyna dopasowywać sobie postaci do bieżącej polityki i przez pół spektaklu zastanawia się, czy Książę to Tusk czy może Kaczyński. Zresztą, z różnych powodów – ani jeden, ani drugi. W takim kontekście spektakl Koršunovasa niebezpiecznie meandruje w stronę populistycznego kabaretu. Nie przesadzam, jeden z widzów powiedział mi, że to takie KOD-owe przedstawienie. A co z faktem, że w „Miarce za miarkę” Szekspir nie oszczędza żadnej postaci, każda zostaje obnażona i staje przed nami w mocno niewygodnej prawdzie?
Warto wspomnieć, że Koršunovas w swojej koncepcji – w sposób zamierzony czy nie – odwołuje się do prawdziwej historii, będącej inspiracją zarówno dla Szekspira, jak i wielu podobnych przedszekspirowskich autorów, że wspomnę tylko George’a Whetstone’a, autora „Historii Promosa i Kasandry”. Otóż jest to opisany w przez Machiavellego w „Księciu” przypadek namiestnika prowincji Romania, Hiszpana Remirro de Orco, mianowanego przez Cesare Borgię, gdy ten zajął ją w imieniu papieża. Nieprzekupny Remirro na rozkaz Borgii wprowadził rządy twardej ręki, brutalnie egzekwując obowiązujące prawo. Gdy napięcie między ludem a namiestnikiem sięgnęło zenitu, pojawił się Borgia, kazał namiestnika aresztować, następnie go poćwiartować, a kawałki zwłok wystawić na widok publiczny w stolicy prowincji, Cesenie. Historia ta, przetworzona przez dziesiątki autorów, przepoczwarzyła się ostatecznie w wybitny, głęboki, wieloznaczny dramatu Szekspira. Korsunovas zdaje się przebywać tę drogę w przeciwnym kierunku.
Forma spektaklu nie do końca jest dla mnie jasna. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z tragikomedią. Tylko, że niczego tragicznego się tam nie dopatrzyłem. Ani książę, ani Angelo nie poruszają. To, co się dzieje na scenie, również nie budzi głębszych uczuć. W spektaklu Jurija Butuzowa w moskiewskim teatrze Wachtangowa, wzięcie siłą Izabeli za żonę przez Księcia przerażało i powodowało jakiś wewnętrzny ból, skowyt, w reakcji na jawny gwałt władzy wobec godności i autonomii człowieka. Tu ledwo można zauważyć, że tak się dzieje. Mnie, jako widza, kompletnie to nie obeszło. Więc może to komedia polityczna? Śmieszne są niektóre sceny, choć ich treść w żaden sposób śmieszna nie jest. Miałem czasem wrażenie, jakbym niektóre sceny oglądał w przyspieszeniu. Aktorstwo jest w tej koncepcji bardzo formalne, oparte na choreograficznych układach i pojedynkach słów, wyrzucanych z prędkością karabinu. Aktorzy ocierają się w kreacji swoich postaci o groteskę. Sprzyja to oczywiście pogłębieniu dystansu do nich samych i ich problemów, ale powoduje też dodatkowe spłycenie szekspirowskiej treści.
Aktorzy Dramatycznego grają na zasadzie – „musi to na Litwie, w Polsce jak kto chce”. Jedni radzą sobie całkiem nieźle, inni zupełnie się w tej konwencji nie odnajdują. Szybkie tempo przedstawienia sprawia, że o emocjach możemy właściwie zapomnieć. Jakieś ich echa pobrzmiewają miejscami w kreacji Sławomira Grzymowskiego jako Księcia. Aczkolwiek ten świetny aktor nie może się zdecydować, czy grać serio, czy nie. Mści się to w finale, w którym jego Książę w autorytarnej odsłonie jest mało wiarygodny. Izabela i Angelo właściwie nie istnieją. Ładnie wyglądają, rzetelnie i szybko podają tekst, ale – chłodni i bezemocjonalni – są niczym postaci bożonarodzeniowych jasełek. Przemysław Stippa, gdy nie wie, co robić, krzyczy i rzuca się po scenie, a Martyna Kowalik, po wypowiedzeniu kwestii, wraca do siebie – przestraszonej młodej aktorki, która nie wie, co ma grać. Dramat ich obojga praktycznie w spektaklu nie funkcjonuje. Bardzo dobrze za to radzą sobie wszystkie postaci buffo, znakomici są rajfur Pompej Janusz R. Nowickiego, Bernardyn Marcina Sztabińskiego i Dozorca Macieja Wyczańskiego. Bardzo przyzwoicie wypada Pani Przewalska Agnieszki Warchulskiej oraz Eskalus Zdzisława Wardejna. Lucjo Krzysztofa Szczepanika gra na granicy szarży, przekraczając ją znacznie w scenie dopingowania Izabeli. Na tle reszty postaci bez właściwości wyróżnia się Marianna Anny Szymańczyk. Ona jedna nigdzie się nie spieszy, przez co dała się zapamiętać jako skrzywdzona kobieta z krwi i kości.
Z przedstawieniem Koršunovasa jest jak z tą sejmową scenografią. Przychodzisz do teatru, siadasz na widowni i mówisz „wow!”, ale po dwudziestu minutach już chciałoby się odmiany, a tu ciągle ta trybuna i już dwudziesty sposób na jej ogranie, w końcu zaczynasz się kręcić, rzucać okiem na zegarek, a tu dalej ta trybuna… To samo jest z aluzjami do polskiej polityki – po dwudziestu minutach mówisz, ok fajnie, ale to trochę irytujące, to Tusk w końcu, czy Kaczyński i jak długo można się tak zastanawiać… W końcu zaczyna być nudno i zaczynasz się denerwować, bo wiesz, że jutro pójdziesz do kiosku, a tam w każdej gazecie znowu to pytanie „Tusk to w końcu czy Kaczyński”, bez specjalnych widoków na oczyszczające katharsis.