Wyobraźcie sobie, że macie przed sobą kartę do gry, na przykład waleta pik. U góry mamy jakąś jego podobiznę, a na dole jej lustrzane odbicie. Niby to ten sam walet, ale wszystko zależy od tego, jak położymy kartę – raz odbicie staje się podobizną, raz podobizna odbiciem. Właściwie nie sposób powiedzieć, która figura jest waletem prawdziwym: dolna czy górna. Zresztą, co to znaczy: dolna czy górna? Przecież w istocie zależy to od położenia karty, bądź od naszego na nią spojrzenia. Gdy zasiadłem na jednej z dwóch części widowni teatru Studio, żeby zobaczyć spektakl „Wiosna” Leonarda Moreiry, okazało się, że nie tylko siedzę na brzegu karty do gry, ale walet ożył i opowiada mi swoją historię. Co więcej, że będę musiał wysłuchać jego opowieści, nie mając szansy wysłuchać tego, co mówi jego odbicie. Gdy z kolei następnego wieczoru słuchałem opowieści „odbicia”, nie miałem szansy wysłuchać „waleta”. Paradoksem takiego układu jest dodatkowo fakt, że gdzie byśmy nie usiedli, zawsze słuchamy waleta, nigdy zaś – jego odbicia. Przez tę ożywioną kartę do gry brazylijski reżyser przepuszcza czechowowskiego „Wujaszka Wanię”, tworząc swą osobistą, współczesną wariację na jego temat. Bohaterem jest zbudowany na postaci Wojnickiego młody mężczyzna (Marcin Bosak/Łukasz Simlat), który ma brata bliźniaka (Łukasz Simlat/Marcin Bosak). W zależności od sytuacji – bądź to leżącego w śpiączce, bądź właśnie pochowanego. Spektakl zaczyna się od monologu obu braci, który wypowiadają oni symultanicznie, stojąc na środku sceny, tyłem do siebie, a przodem do widowni. Po pewnym czasie, na linii dzielącej „kartę” przez połowę, pojawiają się ściany i od tego momentu bracia zaczynają opowiadać swoją historię symultanicznie. Jest to ta sama historia, z tymi samymi scenami, dialogami i bohaterami, a jej uczestnicy raz po raz przechodzą przez granicę „lustra”, aby odegrać po jego obu stronach swoją rolę. Synchronizacja ich obecności w obu spektaklach ma w sobie coś z chodzenia po linie – jest piekielnie trudna, wymaga od aktorów niezwykłej uważności i zależy od czystego przypadku. Przypadek ten dodatkowo podkreśla ulotną naturę teatru, jego nierealność i kruchość, będące niewyczerpanym źródłem lirycznego tragizmu. A stąd już tylko krok do katharsis. Ten krok wykona za brazylijskiego reżysera – Czechow.
Jak wiadomo, głęboki tragizm czechowowskich bohaterów wynika zazwyczaj z uświadomienia sobie własnego losu, wyborów, decyzji. Uświadomienia sobie nie tylko ich wagi czy znaczenia, ale przede wszystkim, tego, jak mało brakowało, żeby wszystko potoczyło się inaczej, lepiej. To tragiczne rozpoznanie ma też często dodatkowy posmak goryczy, gdyż okazuje się, że to nie świat jest winien naszemu nieszczęściu, ale my sami. To nasz brak uważności w kluczowych momentach życia – niepodjęta decyzja, niezrobiony krok, niewyciągnięta ręka, niewypowiedziane słowo – sprawiają, że szczęście przechodzi obok nas bezpowrotnie. W dramatach Czechowa często też dźwięczy pytanie: jeśli to nie my kierujemy swoim życiem, to kto? Bóg? A jeśli go nie ma? Przypadek? A może przypadek jest po prostu naszym Bogiem? Jeśli jesteśmy tylko figurami karcianymi, to kto gra nami – i w co? Te wielkie pytania natury metafizycznej, nurtujące nie tylko Czechowa, lecz także od zawsze całą ludzkość, przepuszczone przez nowatorską formę teatralną Moreiry, uwypukliły i zmultiplikowały liryczny tragizm ciszy, która jest na nie odpowiedzią. Aktorzy próbują nam powiedzieć, że są nie tylko postaciami Moreiry, opartymi na postaciach Czechowa, lecz także po prostu ludźmi (bohaterowie noszą prywatne imiona aktorów). Nie tylko nie osłabia to scenicznych postaci, ale dodatkowo je wzmacnia, podkreślając, że dla Moreiry i jego aktorów najważniejszy jest człowiek i jego doświadczenie. Pozornie to tylko aktorzy, grający Wujaszka Wanię Moreiry, w rzeczywistości jednak – bohaterowie dramatu, który wychodzi daleko poza karty czechowowskiej sztuki, spektaklu Moreiry, a także poza życie Łukasza Simlata czy Marcina Bosaka. Dramatu, który tak naprawdę jednoczy nas wszystkich bez względu na wszystkie różnice – płeć, narodowość, religię itp. Dramatu, który polega na tym, że gramy w sztuce, której autora, reżysera i celu nie znamy. I będąc na scenie – nie poznamy. Wstrząsające było dla mnie w pewnym momencie odkrycie, że nie tylko oglądam spektakl z Łukaszem Simlatem w roli głównej, nie tylko dochodzą do mnie fragmenty spektaklu z Marcinem Bosakiem, lecz także mam okazję oglądać publiczność, oglądającą spektakl z Marcinem Bosakiem, publiczność, do której dochodzą fragmenty spektaklu, który ja oglądam. Uzmysłowiłem sobie, że choć patrzymy na ten sam spektakl, słuchamy tej samej historii, widzimy tych samych bohaterów, to ja, jako widz, nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie, a zatem mój status widza – zakładający obserwację i obiektywizm – jest nieprawdziwy. Sam bowiem jestem również aktorem tego przedstawienia, aktorem drugiego planu, siedzącym w ciemności i niemym. Ważne było też spostrzeżenie, że mój wybór miejsca na widowni – jak najbardziej przypadkowy – zdeterminował też całkowicie obraz spektaklu. Oglądałem taki, a nie inny jego wariant i jakakolwiek zmiana nie wchodziła już w rachubę. Żeby się dokonała, musiałbym przyjść do teatru jeszcze raz, ale to z kolei nie będzie już ten konkretny spektakl. Ta gorzka konstatacja sprawiła, że nagle poczułem jedność z aktorami. Pojawił się śmiech, strach, poczucie bezradności, osamotnienia, wreszcie – łzy. To wielkie zwycięstwo Leonardo Moreiry nade mną, aktorem grającym w jego spektaklu rolę widza. Reżyser sprawił, że jego wizja świata totalnie mnie porwała. Zrozumiałem wreszcie to, o czym mówił na konferencji prasowej przed spektaklem – „Nigdy nie żyjemy tak naprawdę “teraz”; nieustannie myślimy o tym, co nas ominęło, co mogłoby być, a nie jest. (…) W życiu każdego przychodzi moment – wierzę, że jest to związane z wiekiem – w którym zadajemy sobie kłopotliwe pytania: dlaczego robię to, co robię? Czy dobrze wybrałem? Czy to w ogóle był mój wybór?”
Aktorstwo spektaklu zachwyca. Znakomity Łukasz Simlat – irytujący, miotający się od ściany do ściany, wie, że jest blisko odpowiedzi na swoje pytania, ale wciąż mu coś przeszkadza. Tym czymś jest on sam i jego ułomności. Simlat obnaża swojego bohatera (i po części również samego siebie) w sposób porażająco prawdziwy. Ciągle czułem do niego niechęć pomieszaną ze współczuciem, żeby na końcu sobie uświadomić, że jego miotanie jest moim, że to do siebie czuję niechęć, gdyż po drugiej stronie czwartej ściany ja, walet pik, widzę swoje nielubiane i niechciane odbicie. Wypieraną zazwyczaj w procesie kreowania własnego życia mniej piękną stronę człowieczeństwa. Zachwycającą rolę stworzył Marcin Bosak, wycofany, jakiś taki oklapły, bierny, inercyjny. Denerwował mnie, podobnie jak Simlat, nie pozwalając jednak, żebym jako widz utracił dla niego sympatię. Dzięki ich aktorskim kreacjom głębiej zrozumiałem też Iwana Wojnickiego ze sztuki Czechowa, gdyż obaj aktorzy skupili się na walce z samymi sobą, przez co ich osobisty dramat i dramat ich postaci wybiły się na plan pierwszy. Wielkim odkryciem tego spektaklu jest zbudowany na postaci Astrowa Doktor, grany przez Antoniego Pawlickiego. Ileż w nim było porażek, z którymi sobie nie radził, ileż zawodów, których nie umiał przepracować, ileż samotnych nocy, które ściągały go na dno swoje czarnej duszy, ileż w końcu braku uważności wobec życia, który sprawiał, że o możliwości szczęścia dowiadywał się zazwyczaj kilka minut po zamknięciu do niego furtki. Pawlicki zagrał swoją rolę znakomicie, przecierałem oczy od łez i ze zdumienia, wciąż pamiętając jego nienajlepszy występ w „Czarodziejskiej Górze” w Syrenie. Znakomite, naturalne, szczere i przejmujące są kobiety – Monika Krzywkowska (Monika/Helena) i Marta Juras (Marta/Sonia). Na koniec zostawiam sobie pana Stanisława (Stanisław Brudny). Jego troska o pszczoły – poza anegdotycznym, doraźnym sensem – ma swoje głębokie znaczenie. Miód – będący faktycznie pszczelą wydzieliną – to jedno z najlepszych lekarstw na choroby człowieka. W sensie metaforycznym takim miodem, lekiem na choroby egzystencjalne człowieka staje się sztuka. To ona, czerpiąc z emocjonalnych ludzkich „wydzielin” staje się w cudowny, naturalny sposób antidotum na nieuleczalną ludzką chorobę – życie. Brudny, stojący już raczej u kresu życia niż na jego początku, jest w swoim upominaniu się o pszczoły/artystów – przejmujący. Wszak to prawda, że to głównie dzięki nim, my, widzowie, mamy możliwość konsumowania „egzystencjalnego miodu”. Spokój pana Stanisława, wynikający ze zrozumienia, że i tak nic nie zrozumie, mądrość każdego zdania, pogoda ducha – zdają się być jedynym lekiem na chorobę życia i jej tragiczne powikłania. Brudny nic nie gra, on mówi z pełnym przekonaniem wprost ze swojego doświadczonego serca, przykłada plastry, leczy.
W tym sensie jego postać wydaje się swoistym alter ego samego reżysera. Leonardo Moreira w swoim spektaklu przeprowadza nas, widzów przez różne wersje życia swoich bohaterów i wciąga w poruszającą do głębi, metafizyczną grę zrealizowanych i niezrealizowanych wariantów. Przedstawienie Moreiry – i w formie, i w treści – przypomina bowiem grę w karty. Każde rozdanie jest inne, nowe, ekscytujące. Choć talia i reguły gry pozostają takie same, gracz za każdym razem trafia na nieco inny zestaw kart. Czy to coś zmienia? Jeśli uświadomimy sobie, że niczym nie różnimy się od bohaterów spektaklu, to w pewnym momencie sami zaczynamy się zastanawiać nad tym, w jaki sposób ukształtowało nas to, co wybraliśmy i to, co odrzuciliśmy. Siłą koncepcji Moreiry jest nie tylko to, że zabierając nas w podróż do krainy możliwości, za każdym razem daje nam poczuć ostateczność i nieodwracalność jednostkowego wyboru, lecz przede wszystkim to, że podróż ta prowadzi nas do akceptacji i pogodzenia się ze swoim – dawno już zadecydowanym – losem. Pokazanie człowiekowi innych wariantów rzeczywistości odziera je z iluzji, nas samych zaś – z naiwnej wiary, że gdzieś po drodze utraciliśmy (być może niejeden raz) szansę na „wielką wygraną”, życiowy wielki szlem. Czy zatem jesteśmy gotowi zakończyć starą rozgrywkę, pożegnać się z przeszłością? Pozwolić jej umrzeć to przecież warunek konieczny nowego życia – wiosny, która pozwala zacząć wszystko od początku, daje nową, jakże potrzebną w dzisiejszych niełatwych czasach nadzieję. Państwu tej nadziei życzę z całego serca a po odrobinę jej brazylijskiej odmiany koniecznie należy wybrać się do Teatru Studio!