„Człowiek, który nie może zrozumieć i nie może zapomnieć, opowiada to jeszcze raz”
Zofia Nałkowska „Medaliony”
W Prado wisi słynny obraz Breugela „Triumf śmierci” z 1562 roku. Obraz ten przedstawia zwieńczoną fragmentem morza połać ziemi, na której odbywa się regularna bitwa. Symultanicznie, w różnych miejscach, walczą ludzie z różnych warstw społecznych – chłopi, żołnierze, szlachta, duchowieństwo, w końcu król. Przeciwnikiem ich jest armia szkieletów, będąca w myśl średniowiecznej idei „danse macabre” uosobieniem śmierci. Część żywych jeszcze z ową armią walczy, część właśnie przegrywa. Świat Breugela pokrywają więc w sumie same trupy. Śmierci towarzyszy pożoga, rabunek, zaraza. Szkielety zadają, bądź właśnie zadały śmierć każdemu, kto żyje. Nikt i nic im nie ujdzie.
László Nemes w swoim filmie „Syn Szawła” zabiera nas właśnie w podróż przez piekło Breugela, które ziściło się na ziemi w postaci Auschwitz. Reżyser przenosi nas na jeden dzień do obozu i każe nam ten dzień przeżyć wraz z ofiarami i ich katami. Już w pierwszej scenie przedstawia nam naszego przewodnika – będzie nim węgierski Żyd Szaweł, jeden z członków Sonderkomanndo, pracującego w komorach gazowych przy paleniu zwłok. Skazany na pewną śmierć Szaweł postanawia urządzić pogrzeb młodemu chłopcu, którego nazywa swoim synem. Pogrzeb w ziemi – w odróżnieniu od kremacji, której przecież poddaje co dzień setki pomordowanych – ma dla niego głęboki wymiar metafizyczny. Staje się też jego obsesją. W tym celu, ryzykując życie swoje i innych poszukuje rabina, który ma dopełnić obrządku zgodnie z żydowską religią. Będzie to dla nas, widzów, przewodnik po piekle trudny i niewdzięczny. Nie będzie zważał na nic – na zasady, logikę, scenariuszowe motywacje, wreszcie nasze oczekiwania, będzie introwertyczny, skoncentrowany tylko na sobie i swoim celu. Zresztą reżyser siłą swojego filmowego medium (zbliżenia) będzie mu w tym pomagał, pilnując, abyśmy nawet przez chwilę nie stracili go z pola widzenia. W pewnym momencie złapałem się na tym, że go nie lubię, że denerwują mnie jego motywacje, wybory, jego postawa. Że jestem jego oglądaniem zniecierpliwiony i zmęczony. Do tego reżyser bawi się ze mną w kotka i myszkę – są momenty, że już czuję do Szawła jakąś nić sympatii, by chwilę później znowu mnie czymś zdenerwował i zniechęcił. Po co on to w ogóle robi? Do czego mu potrzebny jest, ten irracjonalny w tej sytuacji pochówek? Chce zostawić dowód faszystowskich zbrodni? A może chce dać świadectwo istnienia swojego narodu, który w miarę upływu czasu może całkowicie zniknąć w krematoriyjnych piecach? Nie potrafiłem tego zrozumieć.
Po chwili naszła mnie jednak inna refleksja – czy ja mam w ogóle prawo do oceny jego działań? Czy ja, mężczyzna w średnim wieku, żyjący w 2016 roku, mogę w jakikolwiek sposób zrozumieć ludzi, którzy zostali zmuszeni przejść obóz? Czy mogę pojąć ich wybory i motywacje? Zresztą fakt, że obóz zostaje mi przez Nemesa pokazany z brutalnym naturalizmem, uświadamia mi, że nie jestem, nie byłem i nigdy nie będę w stanie wyobrazić sobie potworności, które miały tam miejsce, bo też prawdziwe obrazy, składające się na ten rzeczywisty oświęcimski „triumf śmierci” wykraczają poza możliwości ludzkiej wyobraźni. W tej sytuacji odpowiedź na postawione wyżej pytania może być tylko jedna. Nie. Nie ma takiej możliwości, żebym to pojął, rozumowo czy też w jakikolwiek inny sposób. Nie mam też prawa sądzić – ani Szawła ani żadnej innej ofiary tej przerażającej fabryki śmierci. Jedyne, co mi pozostaje, to towarzyszyć mojemu przewodnikowi w milczeniu i pokorze. Będę wtedy mógł odebrać podwójną lekcję, tę, którą daje mi Szaweł oraz tę, którą daje mi sam László Nemes.
Podczas breugelowskiej sceny nocnych rozstrzelań, gdy Szaweł, na przekór wszystkiemu wyciąga z tego piekła rzekomego rabina, przyszło mi na myśl hamletowskie „być albo nie być”. Zrozumiałem, że cały pobyt Szawła w obozie to „nie być”. Dopiero gdy, widząc ciało „swego syna” uświadamia sobie, że godziny jego ziemskiej wędrówki są policzone, wybiera „być” i to „być” za wszelką cenę, bo tylko poprzez owo „być”, będące triumfem własnej wolnej woli, może owo piekło i śmierć pokonać. Dotarło do mnie, że pochowanie chłopca jest w tej sytuacji gestem, którym Szaweł nadaje swemu obozowemu życiu sens. W sytuacji całkowitego zezwierzęcenia, zaniku wszelkich ludzkich uczuć i odruchów, w Szawle budzi się człowiek. I to budzi się poprzez Boga – jego potrzeba jest przecież aktem natury religijnej. Szaweł, niczym jego imiennik sprzed prawie dwóch tysięcy lat, doznaje nawrócenia, które uratuje nie tylko jego duszę, ale też dusze milionów ofiar, bo jego nawrócenie jest świadectwem triumfu człowieka nad złem. Wprawdzie nie nad tym panującym wokół, ale na pewno nad tym, które jest w nim. Jeśli zatem człowiek nawet w warunkach piekła, może wzbudzić w sobie ludzkie uczucia, pokonać w sobie zło, to znaczy, że dla nas, ludzi, zawsze jest nadzieja. Tym bardziej, że człowieczeństwo – czy inaczej – dobro jest zaraźliwe. Ktoś powie, że zwycięstwo Szawła ma jednak gorzki posmak, cóż mu po nim, cóż po nim milionom ofiar, które hitlerowska maszyna śmierci pochłonęła przez lata okupacji i wojny. Im te gesty przecież nie na wiele się zdały. Zgoda. Niestety, László Nemes czasu cofnąć nie może. Jedyne co może, to poprzez historię Szawła pokazać nam działanie tego najważniejszego mechanizmu bezpieczeństwa, w który jesteśmy wyposażeni. Bo zło trzeba pokonać najpierw w sobie. Mechanizm ten nie przywróci wprawdzie życia ofiarom Auschwitz, ale może uratować przed złem nie tylko nas, ale też całą naszą cywilizację i przyszłe pokolenia. To pierwsza lekcja jakiej udziela nam Nemes.
Druga lekcja László Nemesa jest zupełnie innej natury. Pierwszy raz w historii kina mamy do czynienia z tak naturalistycznym obrazem obozu koncentracyjnego. Po latach epickich opowieści z fabułą otrzymujemy hiperrealistyczny, prawie dokumentalny film, kręcony za pomocą mastershotów, zbliżeń, pokazujący świat z punktu widzenia głównego bohatera, operujący zamazaną ostrością wszędzie tam, gdzie wynika to z motywacji psychologicznej bohatera. Po pewnym czasie byłem tą podróżą filmową zmęczony, ale zdałem sobie sprawę, że to nie wina filmu. Uświadomiłem sobie, że wychowany na pewnych schematach, którymi rządzi się robienie filmów, oczekiwałem od László Nemesa, że zwyczajnie mi tych schematów dostarczy – że bohater będzie „dobry”, że się z nim zidentyfikuję, że będę mu kibicować, że będzie „dobry” i „zły Niemiec” i że w finale będzie happy end. Gdyby patrzeć na ten film z punktu widzenia stereotypowych oczekiwań widza „Syn Szawła” jest antyfilmem, mającym z kinem wspólną tylko formę. Węgier zdaje się mówić: tak wyglądała rzeczywistość, daję jej tylko obraz i głos, nie będzie schematów, klisz, standardowych scenariuszowych rozwiązań, nie będzie przymiotników, nie będzie ocen. Będzie człowiek w piekle. To wszystko. Reszta jest milczeniem. My zaś musimy się zmierzyć – i z człowiekiem, i jego piekłem. Usłyszałem od jednego z widzów, że „ten film jest jakiś dziwny”, bo on „ani razu się nie wzruszył, a przecież oglądając takie obrazy powinien”. W tym właśnie tkwi i tajemnica i wielkość tego filmu. Nemes niczego nie ułatwia, nie manipuluje. Z precyzją chirurga pokazuje anatomię piekła, często tak dosłowną, że trudną do wyobrażenia. A nasze reakcje? Im bardziej niestandardowe, tym lepiej. Mogą one – w przeciwieństwie do przyswojonych przez nas kulturowo stereotypowych zachowań – stać się drogą do odkrycia w sobie prawdziwych reakcji i uczuć, jakie wywołuje w nas podróż w głąb ludzkiego piekła. W końcu nikt nam nie da gwarancji, że kiedyś nie znajdziemy się w takim piekle naprawdę.
Wielokrotnie słyszałem taki oto tekst: „nie pójdę na ten film, gdyż mam już dość filmów o Holokauście”. Proszę Państwa, film Nemesa nie jest filmem o Holokauście. Po jego obejrzeniu wszystkie poprzednie filmy na ten temat wydają się nieprawdziwe, „zagrane” i zrobione z myślą o zaspokojeniu potrzeb widza. Paradoks „Syna Szawła” polega na tym, że to film, który kompletnie nie liczy się z oczekiwaniami odbiorców. W swej strukturze jest wobec widza obojętny. Niczym piekło, które oglądamy. Nemesowi udało się zrobić film prawdziwy, czysty, bezkompromisowy, a jednocześnie kompletnie „niefilmowy”. W tym tkwi wielka siła tego obrazu. Właściwie nie jest to w ogóle film. To wizyta w piekle – niezrozumiała, męcząca i niewygodna. Ktoś zapyta: po co robić takie kino? Odpowiedź przynosi Zofia Nałkowska w „Medalionach” – „Człowiek, który nie może zrozumieć i nie może zapomnieć, opowiada to jeszcze raz”. Właśnie tak. Każdy z nas powinien sobie ciągle stawiać to pytanie – „czy ja rozumiem, co tam się stało?”. Powinien, bo póki na świecie będą ludzie, nigdy nie będziemy bezpieczni.