Wala, główny bohater sztuki „Udając ofiarę” braci Priesniakowów, pracuje w policji, zajmując się na co dzień odgrywaniem ofiar przestępstw podczas wizji lokalnych. Udaje też ofiarę w życiu prywatnym. Osierocony właśnie przez ojca, nie mogąc pogodzić się z tym faktem, obarcza winą za rodzinną tragedię swoją matkę oraz brata zmarłego – Piotra. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że matka z wujem mają się ku sobie, co zaognia konflikt między nimi a młodym człowiekiem. Dramat rozpoczyna się snem, w którym ojciec Wali nawiedza go, oskarża swoją żonę i brata o morderstwo oraz nakazuje synowi zemstę. Cała sytuacja w mało subtelny sposób nawiązuje do Hamleta. Skończy się zresztą podobnie jak szekspirowskie arcydzieło, z tym, że koniec będzie bardziej adekwatny do naszej współczesności. Ze swojego „być albo nie być” próbuje się nam Wala w finale tłumaczyć następująco:
„Wszystko to bardzo, bardzo przypomina jakąś długą wizję lokalną… prawdziwe przestępstwo – to począć, urodzić człowieka, wrzucić go w to życie, tłumaczyć, że niedługo nic już nie będzie…i nikt nikomu nie będzie w stanie pomóc. Teraz już wyraźnie nic mnie z nikim nie wiąże, teraz już dokładnie wiem, że mnie nie ma, czyli nie będzie też końca…”
„Jakie czasy, taki „Hamlet” – chciałoby się kolokwialnie podsumować sztukę Olega i Władimira Priesniakowów.
Krystyna Janda w swoim spektaklu na scenie Och-Teatru pozostaje wierna oryginałowi, dokonując tylko niezbędnych skrótów – ale uwaga – czasem są one zbyt daleko posunięte, przez co na przykład nie zrozumiałem w ogóle, o co chodziło z ławaszem, a to z kolei zaciemniło mi częściowo wątek trucizny. Spektakl Jandy opiera się na dwóch osiach konfliktu. Pierwsza to relacja między dwudziestoparoletnim Walą (Adam Serowaniec) a jego złą dziewczyną, złą rodziną i całym złym światem, druga to relacja między Kapitanem (Mirosław Kropielnicki) przed pięćdziesiątką i jego pokoleniem a generacją młodych. Obie te osie nakładają się na siebie, tworząc bardzo interesujący, niejednoznaczny szkielet, który autorzy uzupełnili krwistym, pełnym ironii i czarnego humoru językiem, ze swadą oddanym przez tłumaczkę Agnieszkę Lubomirę Piotrowską. Już na poziomie konstrukcji tekstu spod dowcipnej, ironicznej struktury wyłania się ponura wizja świata oraz obraz pokolenia dwudziestolatków, które za chwilę wejdzie w życie i będzie musiało wziąć odpowiedzialność za siebie i społeczeństwo. Poprzez zaangażowanie do ról morderców aktorów zbliżonych wiekiem do Wali, Janda ten obraz młodego pokolenia wzmacnia, stawiając ich – „współczesnych Hamletów” – w kontrze do pokolenia ich rodziców, reprezentowanego przez Kapitana, który wraz z matką i wujem Wali jawią się nam jako ciekawy i przejmujący obraz pokolenia „współczesnych Klaudiuszów”. To oni ponoszą pełną odpowiedzialność za to, jakimi ludźmi są dzisiaj ich dzieci. W finale Kapitan – w pełnym goryczy i tragicznego rozpoznania monologu – przyznaje się do tej największej porażki swojego pokolenia. Tragicznej, gdyż zupełnie nie wie, dlaczego tak się stało, gdzie zostały popełnione błędy. Intrygująco i przejmująco brzmi to wyznanie winy również w kontekście polskiej sytuacji politycznej i roli, jaką odegrali w niej młodzi Polacy. Na scenie Och-Teatru ich przedstawiciel, Wala, jest dokładnie skrojony pod diagnozę Kapitana, wygłoszoną w finale spektaklu: „Bawicie się w życie, a ci, co traktują je poważnie, to wariują, cierpią…” Nic dodać, nic ująć.
Spektakl świetnie się ogląda, gdyż cała ta ponura wizja świata podana jest w sosie wartkich, pełnych ironii i zaskakujących point dialogów. Janda, jako wyjątkowo sprawny reżyser, dokłada do tego zestawu humor sytuacyjny, przez co zwiększa tempo spektaklu, a także podkręca jego komizm. Pomaga jej w tym funkcjonalna i ascetyczna scenografia Joanny Marii Kuś. Publiczność płacze ze śmiechu, ledwie nadążając za kolejnymi gagami i kwestiami. I dobrze. Dzięki temu spektakl nigdy nie będzie nudny, ale istnieje też pewne niebezpieczeństwo – zbyt rozbuchana publiczność może nie wyłapać całej goryczy i tragedii finału, koncentrując (zaprogramowaną przez aktorów i reżyserkę) uwagę na tym, co śmieszne i fajne. Byłoby szkoda! Bo przedstawienie to jest czymś więcej, niż mieszczańską komedyjką. Wielka tu odpowiedzialność – świetnie skądinąd grającego Kapitana – Mirosława Kropielnickiego, ale i pozostałych aktorów finału. W świetnej rosyjskiej ekranizacji tego dramatu w reżyserii Kiriła Serebrennikova, grający Kapitana Vitaliy Khaev mówi finałowy monolog jako skondensowaną całość z pointą, przez co ma on niezwykłą siłę wyrazu, w Och-Teatrze Kropielnicki musiał – jak to w teatrze – walczyć z salwami śmiechu, raz po raz przerywającymi mu grę. Wystarczyła chwila nieuwagi i rzecz w oka mgnieniu mogła wymknąć się spod kontroli, a byłoby – jeszcze raz powtórzę – bardzo szkoda. Piszę o tym, gdyż w moim przekonaniu na premierze było do tego bardzo blisko.
Aktorstwo spektaklu zachwyca. Dzięki temu, że Janda postawiła na aktorów świetnych, lecz nie „celebrytujących”, zobaczyłem na jej scenie bodaj pierwszy raz w życiu aktorów grających dobrze, równo, uważnych na siebie nawzajem, słuchających się, słowem – tworzących… zespół. Szczególne wyrazy uznania dla wspomnianego już wyżej Mirosława Kropielnickiego, Adama Serowańca oraz Elżbiety Romanowskiej za stworzenie pełnokrwistych, wpadających w pamięć postaci Kapitana, Wali i Olgi. Moje serce skradła jednak Izabela Dąbrowska, która dysponując wielkim talentem komediowym, zaprezentowała w roli Kelnerki/Gejszy niesłychany wachlarz różnych twarzy, przeplatając te, które znamy i lubimy tymi, których nie znaliśmy i których nie sposób nie pokochać. Spod warstwy pijackiego anturażu, raz po raz, patrzyła na nas widzów, przejmująca w swojej samotności i świadomości przegranego życia, nieszczęśliwa kobieta. Oglądając Dąbrowską nie sposób nie płakać, choć w pewnym momencie, już nie wiesz – czy ze śmiechu, czy z żalu. Gdyby rozdawano teatralne Oscary – byłaby to pewna kandydatka do nagrody za rolę drugoplanową. Po tym spektaklu marzy mi się, żeby zobaczyć tę aktorkę w czymś głównym i tragicznym. „Państwu Reżyserstwu” polecam pod rozwagę.
Podsumowując, Krystyna Janda wyreżyserowała dobre przedstawienie. Wiele ryzykowała, gdyż w komercyjnym teatrze brak znanych twarzy to zaproszenie do porażki. Na szczęście w „Udając ofiarę” udało się stworzyć prawdziwy, świetnie grany, a do tego słodko-gorzki spektakl na ważny temat. Część widzów będzie się po prostu dobrze bawić, będą też tacy, którzy oprócz tego coś jeszcze przeżyją. Tak czy inaczej, z tego spektaklu nie sposób wyjść niezadowolonym. A i twórcy nie będą musieli udawać ofiar złych krytyków i niewdzięcznej publiczności!
Zapraszam do polubienia mojej strony na FB: https://www.facebook.com/domagalasiekultury/