W finale Ożenku Gogola Iwan Kuźmicz Podkolesin (Marek Rachoń), nie chcąc poślubić Agafii Tichonowny (Grażyna Bułka), wyskakuje z okna domu przyszłej małżonki i dorożką ucieka w siną dal. W katowickim przedstawieniu Nikołaja Kolady dorożki nie ma i nie będzie. Okno znajduje się w podłodze. Podkolesin w sposób dziwnie smutny i uroczysty wygłasza swój ostatni monolog i skacze z okna, w ciemność. Gogolowska komedia kończy się tragicznie. Śmiech, który towarzyszył nam od początku spektaklu, ostatecznie więźnie nam w gardle. Ostatecznie, gdyż komedia w spektaklu Kolady kończy się nieco wcześniej, a może w ogóle jej nie ma? W takim razie z kogo się śmiejemy przez większą część przedstawienia? Z siebie się śmiejemy…
U Gogola finał poprzedza scena, w której Podkolesin z pomocą Koczkariowa (Marcin Szaforz) oświadcza się Agafii Tichonownej i zostaje przyjęty. U Kolady jest nieco inaczej: po lewej stronie sceny odbywają się oświadczyny, a jednocześnie po prawej Duniasza (Alina Chechelska), służąca Agafii, wraz ze Stiepanem (Michał Piotrowski), służącym Podkolesina, odgrywają niemą pantomimę. Gesty są zamaszyste, przerysowane. Towarzyszą im grymasy i miny, przewracanie oczami. Po kilku minutach widać już, że to parodia. Pantomima służących, niczym krzywe zwierciadło, pokazuje nam (nie bohaterom) zawiązany właśnie małżeński związek. Napięcie, będące wynikiem zestawienia słów bohaterów z gestami służących, eliminuje resztki komizmu. Robi się poważnie, nieswojo, niewygodnie. U Gogola Podkolesin zostaje sam – Agafia wychodzi, żeby się przygotować do ślubu, Koczkariow – żeby organizować wesele. U Kolady jest podobnie, z tą jednak różnicą, że na scenie nadal trwa pantomima służących. Światło, padające na Podkolesina w końcu całkowicie gaśnie, kierując całą uwagę widza na relację Duniaszy i Stiepana, która diametralnie zmienia swój charakter. Staje się niezwykle oszczędną, intymną grą kochanków. Zaczynają się niespiesznie, w napięciu rozbierać – jedno rozbiera drugie. Sposób, w jaki to robią podkreśla emocjonalny aspekt tej gry, kładąc akcent na wzajemne odkrywanie się, na współdziałanie, współuczestniczenie. W pewnym momencie mężczyzna nie wytrzymuje napięcia – brutalnie łapie kobietę za ramię i ciska ją na kolana. Kobieta jest zdziwiona, próbuje to zignorować i wrócić do poprzedniej tonacji. Jest jednak za późno. Im bardziej ignoruje jego brutalność, ofiarując mu swoje gesty miłości, tym bardziej on staje się agresywny. Rzuca ją na kolana: raz, drugi, trzeci, i kolejne. Wtedy czuje się bezpiecznie, czuje swoją siłę – dominuje, jest jej panem. Choć tak naprawdę jest słaby, bo słabość to nic innego, jak brak kontroli nad własną siłą. W końcu wychodzi, zostawia ją. Ona nie wie do końca, co się stało. Nie rozumie. Jest zawiedziona. Czuje się upokorzona i skrzywdzona. Pantomima skończona. Światło. Podkolesin podnosi się z szezlongu i podchodzi do okna. Resztę już znamy.
Czy to był sen? Czy projekcja jego duszy? A może brutalna chwila samoświadomości? Podkolesin, przerażony sobą, przerażony złem, jakie tkwi w nim, w człowieku, gotowe w każdej chwili wyleźć na wierzch i go opętać, postanawia skoczyć z okna. Uwolnić się przede wszystkim od siebie. Ożenek Kolady to po Płatonowie Hermanisa druga już w ostatnim czasie w Polsce, tak mocna teatralna wypowiedź na temat kryzysu męskości w dzisiejszym świecie. Tam Płatonow, współczesny człowiek bez właściwości, pozostawiał kobietom nawet swoje samobójstwo, tu Podkolesin, mężczyzna niedecyzyjny, zajęty sobą, emocjonalnie niedojrzały – pod wpływem chwili olśnienia podejmuje decyzję ostateczną. Różnica jest taka, że Podkolesin ma tyle odwagi, żeby skoczyć samemu, kobiety nie muszą go już wypychać z okna… Na marginesie pojawia się pytanie, dlaczego Kolada w swoim spektaklu postanawia unicestwić Podkolesina? W odpowiedzi przychodzą mi na myśl słowa Virginii Woolf w Godzinach Stephena Daldry’go: ktoś musi umrzeć, żeby inni nauczyli się cenić życie. W dzisiejszym brutalnym i wyjałowionym świecie zakończenie Gogola – ucieczka dorożką w siną dal – nie ma już takiej siły. Kolada – być może w akcie artystycznej desperacji – kończy spektakl samobójstwem bohatera, licząc, że wywoła wstrząs u „smartfonowego widza”. Czy osiągnął swój cel? Musicie Państwo – widzowie tego spektaklu – odpowiedzieć sobie na to pytanie w domowym zaciszu sami. Dla tych, którzy przedstawienia nie widzieli, może to stać się dodatkową zachętą do wizyty w Teatrze Śląskim.
Trzy lata temu w Moskwie, w Instytcie Puszkina uczęszczałem na zajęcia z historii literatury rosyjskiej. Sędziwa pani profesor przez sześć godzin wykładała nam puszkinowskiego Eugeniusza Oniegina. Usłyszałem tam zaskakującą interpretację tego poematu: Tatiana to Rosja, a Oniegin – postępowy, liberalny, zapatrzony w Europę Rosjanin. W tej interpretacji zarówno Rosja, jak i rosyjska elita za każdym razem rozczarowują się Zachodem i jego systemem wartości; a jednocześnie kolejne pokolenia kosmopolitycznych Rosjan uciekają do Europy, wydając ojczyznę na pastwę wojskowych. Pomyślałem, że skoro w Rosji wciąż żywy jest taki sposób odczytywania klasyki, można by w tym duchu przyjrzeć się Ożenkowi Kolady – artysty ze Wschodu, Rosjanina, wyrosłego na gruncie kultury rosyjskiej, ale wystawiającego swój spektakl na Zachodzie, czyli w Polsce. Tym bardziej, że sam Kolada niejako do tego zachęca, otwierając przedstawienie sceną, w której wszyscy bohaterowie wyrzucają z siebie słowa, kojarzące się statystycznemu Polakowi z Rosją – babuszka, samowar, matrioszka, Czechow, niedźwiedź itd. Scena ta w symboliczny sposób rozpoczyna dyskusję na temat relacji rosyjsko-polskich oraz wzajemnych stosunków Wschodu z Zachodem.Wiele razy próbowano „pożenić” nasze narody. Ostatnia taka spektakularna próba miała miejsce w czasie komuny – i wszyscy wiemy jak się ten „ożenek” zakończył. Próbę taką, w dziedzinie kultury podjął także sam Kolada, od kilku lat wystawiając w Polsce swoje sztuki i reżyserując klasykę w polskich teatrach. Wiedzie mu się tu ze zmiennym szczęściem, choć widzom jego sztuka bardzo się podoba. Większość krytyków, rusofobiczna jak większość Polaków, a może po prostu nie rozumiejąca stylu i istoty teatru Kolady, nie pozostawia na rosyjskim reżyserze suchej nitki. I nieważne, czy to jego własne sztuki, czy Czechow, czy inny Gogol – Kolada-reżyser (w odróżnieniu od Kolady-dramaturga) ma w Polsce ciężkie życie. W tym kontekście można więc czytać katowicki Ożenek jako wyraz rozgoryczenia Kolady rolą “polsko- rosyjskiego Koczkariowa”. Idąc dalej tym tropem ciekawie wyglądają stosunki między Polską (słaba Agafia, mamiona przez swatkę wizją szczęścia w małżeństwie z różnymi kandydatami) a Rosją (Podkolesin – mężczyzna niby to silny, a jednak słaby, niezdolny do opuszczenia swej „jaskini”, zamknięty w klatce własnych fobii i uprzedzeń, niechętny małżeństwu w ogóle). Gdy już dochodzi do oświadczyn i zostają one przyjęte, okazuje się, że po ślubie oboje muszą się przed sobą obnażyć. Muszą stanąć przed sobą tacy, jacy są naprawdę. Rosja pierwsza nie wytrzymuje napięcia i rzuca Polskę na kolana. „Stawanie w prawdzie” jest trudne, a w przypadku Rosji chyba w ogóle niemożliwe. Za każdym razem, gdy Polska wyciąga rękę – zostaje rzucona na kolana. A może jest odwrotnie? Przecież ten obraz pokazuje nam Rosjanin w Polsce. Na szczęście to tylko sen czy pewna wizja życia małżeńskiego naszych narodów – aby się ziściła, potrzeba ślubu. Podkolesin jednak, przerażony albo zniechęcony, wybiera ucieczkę. Kolada jest tu bezwzględny dla obu narzeczonych. Albo ślub ze wszystkimi konsekwencjami z kimkolwiek – albo śmierć. Koczkariow, ucieszony, że mu się wreszcie udało doprowadzić do „ożenku”, wychodzi organizować wesele. Zostawia Polaków z Rosjanami samych. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle. Kolada/Koczkariow może mieć dość. Uzurpował sobie prawo do swatania Polaków i Rosjan, wierzył w teatr jako platformę porozumienia, zmiany mentalności, zmiany stereotypów, budowania mostów – a nie murów – między narodami. Nie udało się. Niestety, Kolada/Koczkariow ponosi klęskę. Rosjanie ponoszą klęskę. Przede wszystkim my, Polacy, ponosimy klęskę. Przegrywamy, bo tak samo jak Rosja, boimy się Zachodu. Mimo przynależności do Unii, NATO i Grupy Wyszehradzkiej, jesteśmy równie „dzicy”, jak nasi słowiańscy bracia zza Uralu. Wiecie już, z kogo się śmiejecie? Tylko że tu naprawdę nie ma się z czego śmiać.
Przedstawienie w teatrze śląskim jest niby w „koladowym” stylu, ale jednak inne. Niby jak zawsze kolorowe, roztańczone, śmieszne – tak, proszę Państwa, przez ponad połowę spektaklu to świetna komedia – a jednak momentami wygląda spod tej teatralnej „potiomkinowskiej fasady” nostalgia, smutek, brak przekonania i wiary. Kolada ograniczył też znacznie, tak charakterystyczne dla jego teatru, sceny zbiorowe, przez co mało jest w spektaklu jego odautorskiego komentarza, którego sceny te zawsze były nośnikiem. Polski epizod w jego karierze sprawdził faktyczną siłę jego teatru. W Rosji jest artystą uznanym, tworzącym w języku widza, a także, a może przede wszystkim – artystą „swoim”. W Polsce jest reżyserem „obcym” i dla większości widzów – ze względu na swoje pochodzenie – „wrogim”. Wierzył zapewne, jak każdy wielki artysta, że sztuka, którą uprawia, jest uniwersalna i potrafi dotrzeć do serc ludzi bez względu na podziały czy wrogość. Niestety, jego sztuka rozbiła się o mur wzajemnej niechęci i bezrefleksyjnie powtarzanych stereotypów. To doświadczenie Kolady rodzi wielkie pytanie natury ogólnej: czy teatr, a szerzej – sztuka ma jeszcze dziś siłę zmieniać człowieka i świat? Kolada, choć jego wiara w teatr prawdopodobnie została zachwiana, propozycję zrobienia kolejnej sztuki w Polsce przyjął i spektakl zrobił. Świadczy to o tym, że tli się w nim jeszcze iskierka nadziei na lepsze jutro teatru czy sztuki w ogóle.
Aktorstwo katowickiego zespołu jest nierówne. Na plan pierwszy wybijały się kobiety – Grażyna Bułka (Agafia Tichonowna) i Ewa Leśniak (Fiokła) stworzyły kreacje niezapomniane. Ich bohaterki, wchodząc na scenę, kreowały swoje własne sceniczne kosmosy. Posłom nowej kadencji dedykuję lekcje kłamstwa u swatki Fiokły, która wychwalając kandydatów, odmalowywała ich przed Agafią niczym najlepszy portrecista włoskiego renesansu, zamiast pędzla używając słowa, gestu i mimiki. Grażyna Bułka w roli Agafii jest znakomita – schowana pod wyjątkowo śmiesznym anturażem, przyjmuje Koladową konwencję z całym dobrodziejstwem inwentarza. Przekraczając ją raz po raz, buduje postać niezwykle wewnętrznie spójną, bogatą i zaskakującą emocjonalnym rozedrganiem. Kobiety w ogóle są siłą tego przedstawienia. Mężczyźni, niestety, są ciągle o krok z tyłu. Rozczarował mnie Podkolesin – o ile jakoś wypada w części pierwszej spektaklu i jest bardzo przekonujący w finale, o tyle w scenach „zalotów” – praktycznie nie funkcjonuje. Jego ciągłe omdlewanie na widok Agafii, powtarzane kilkanaście razy, stopniowo się zużywa, a w końcu irytuje. Efekt uboczny jest taki, że Podkolesina w tej części praktycznie nie ma – jest ciagle „w omdleniu”. Potem, w końcowych scenach, widzi pannę – i już nie mdleje. Jest jakiś brak konsekwencji w rysunku tej postaci. Marek Rachoń ratuje się dopiero w finale, kiedy wreszcie widz ma okazję zobaczyć Podkolesina spójnego i prawdziwego. Służący Stiepan, Michał Piotrowski również musi jeszcze dużo popracować, największy problem ma z „mówieniem Gogolem”, ale rozumiem, że Kolada poprzez barierę językową nie mógł do końca tego kontrolować. Że chłopak jest bardzo utalentowany, widać w sekwencji pantomimicznej, w której ruchem pięknie wyraził emocje postaci. Z czterech kandydatów do ręki Agafii żaden się specjalnie nie wyróżnia. Wszyscy odnajdują się w konwencji, wykonując rzetelnie zadania reżysera. Jedyną wyrazistą postacią męską (w odróżnieniu od „słabego” Podkolesina), jest Koczkariow (Marcin Szaforz): energiczny, pewny siebie, świetnie poruszający się po meandrach gogolowskiej frazy, bardzo przekonująco oddanej przez Agnieszkę Lubomirę Piotrowską. Aktor nie oddaje inicjatywy, ma dobry timing i wykorzystując grę na klasycznej zasadzie tematu minionego elementu, ze swadą niuansuje częste zmiany sytuacji, nastrojów i emocji. Narzekam tu trochę, ale zespół śląskiego w całości broni się na zasadzie „ tu plus, tam minus”. Spektakl jest zabawny, wartki, w dobrym tempie, w atrakcyjnej scenografii i w pięknych kostiumach Anny Tomczyńskiej. Jestem przekonany, że widzowie będą zachwyceni. Zwłaszcza ci, którzy spotkają się z teatrem Kolady po raz pierwszy. Ja nie jestem, gdyż widziałem już kilka przedstawień rosyjskiego Mistrza, a przysłowie mówi, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dokładnie rok temu Kolada zmierzył się z Gogolem w warszawskim Teatrze Studio. Wystawił tam Rewizora. Porównując oba te gogolowskie doświadczenia Kolady mam takie wrażenie, że aktorzy warszawscy, grając tamten spektakl bez przekonania i wiary w wizję reżysera, bardziej „zostali przezeń odnalezieni” (bo nie sami go odnaleźli) niż zespół śląskiego, który z wielkim zaangażowaniem i wiarą w teatr Kolady, spektakl swój odegrał, ale w jakiejś części przez ten teatr „odnaleziony nie został”.