Kiedy słońce było Bogiem – “Mr.Turner” Mike’a Leigh

zdj. materiały prasowe

W jednej ze scen filmu Mike’a Leigh “Mr. Turner”, główny bohater, wielki angielski malarz, obserwuje nadjeżdżającą ogromną, spalinową lokomotywę – wszak akcja dzieje się w I poł. XIX wieku – z której unoszą się kłęby pary. Para ta w jakiś przedziwny sposób zaczyna snuć się wśród leśnych ostępów, pochłania je, wręcz pożera, niczym żywa istota, obdarzona świadomością i wolą. Moment ten uświadomił mi, że właśnie patrzę na świat oczyma Turnera i zrozumiałem nagle, co tego niezwykłego pejzażystę tak fascynowało w otaczającym świecie. Chwilę wcześniej, w scenie poprawek do obrazu “Staffa, Grota Fingala” w westybulu Akademii, możemy zobaczyć, jak pracuje Turner. Jest agresywny, szybki, niecierpliwy. Pluje na obraz, używając śliny do rozwodnienia farby, atakuje płótno pędzlem, “wbija” nim farbę w grunt, wdmuchuje w obraz barwny proszek, po czym rozciera kontury. A wszystko po to, żeby pokazać potęgę żywiołu, potęgę sił natury, które na jego obrazach szaleją zawsze w rytm, jaki nadaje im słońce. Pokazać ten kotlujący się chaos żywiołów, wszechpotężną moc świata, żeby zgłębić jego istotę i w chaosie tym odnaleźć sens, Boga, samego siebie.

Film rozpoczyna się sceną, w której Turner – gdzieś na holenderskim wybrzeżu – szkicuje wschód lub zachód słońca; kończy się zaś sceną, w której malarz wypowiada słynną, przypisywaną mu przez jego wielbiciela, Ruskina, kwestię: “słońce jest Bogiem”. I rzeczywiście, słońce obecne prawie na każdym obrazie Turnera posiada moc szczególną – staje się spiritus movens otaczającego nas świata. Oprócz tego, że jest dawcą życia oraz jego jedynym gwarantem, jest także źródłem wszelkich doznań artystyczno- etsteycznych, gdyż bez światła, którego dostarcza, nie byłoby sztuk wizualnych: malarstwa, fotografii czy kina. Obrazy natury jawią nam się jako piękno, ponieważ docierają do nas, ludzi, dzięku światłu słońca. Odkryć naturę świata – to zgłębić naturę piękna, zgłębić naturę piękna, to zgłębić naturę słońca, a zgłębić naturę słońca, to odkryć tajemnicę świata. To właśnie istota malarstwa Turnera. A czy nam, widzom, zgłębienie tajemnicy malarstwa Turnera, pozwala odkryć drogę do tajemnicy świata? Mike Leigh, chcąc nam (i sobie) w tym pomóc, postanawia przyjrzeć się człowieczeństwu Turnera, jego życiu, wyborom, jego charakterowi, które niewątpliwie zdeterminowały w znacznym stopniu jego sztukę i talent. Zdeterminowały i prawdopodobnie uniemożliwiły mu dotarcie do natury świata, bo w filmie Mike Leigh bohater zatrzymuje sie na granicy słońca. Na owym słynnym stwierdzeniu, które samo w sobie jest równie piękne, co złudne, niczym światło słoneczne w różnych porach dnia i roku – co mamy zresztą okazję obserwować dzięki wspaniałym zdjęciom Dicka Pope.

William Turner, w hipnotyzującej kreacji Timothy’go Spella – nagrodzonej Złotą Palmą na Festiwalu w Cannes – to człowiek pełen zaskakujących sprzeczności. Choć nieurodziwy, bywa piękny, choć nieatrakcyjny – bywa przystojny, choć gburowaty, bywa przemiły, choć zamknięty w sobie, bywa otwarty, choć pozbawiony empatii, bywa kochający i czuły. Cechuje go dziwna nieuchwytność, jakaś głębia, która sama w sobie jest nie do zgłębienia. W różnych scenach i relacjach oglądamy różne twarze Turnera, jej mnożące się warianty. Jego postać mieni nam się w południowoangielskim słońcu i odkrywamy nagle, że William Turner – malując niezgłębioną, szaloną, chaotyczną naturę – maluje siebie. Wnioski płynące z tego odkrycia są niezwkle proste: żeby odkryć tajemnicę świata, William Turner musiałby najpierw zgłębić do końca własną naturę. Nie zdążył, ale my – dzięki Mike’owi Leigh oraz obrazom Turnera – mamy szansę zmierzyć się z tym wyzwaniem.

W wizji reżysera William Turner-człowiek ponosi klęskę, gdyż chcąc przez sztukę zgłębić tajemnicę świata, pomija w swojej wizji najważniejszy tego świata element – człowieka, który jest jego centralną częścią. Jego klęska, polega nie tyle na braku człowieka, ile na braku świadomości roli człowieka, w tym przypadku – jego samego – w tym świecie. Na większości jego obrazów “człowieka” symbolizują różnego rodzaju łódki, statki, pociągi. Te wytwory ludzkiej myśli prawie zawsze są postawione naprzeciw o wiele potężniejszych, niszczycielskich, okrutnych żywiołów. Turner, przedstawiając z pokorą swojego człowieka w taki sposób, zapomniał jednocześnie, że człowiek – on sam – jest przecież tej wizji twórcą, jest kreatorem – jest Bogiem. Tak samo jak słońce oświetla rzeczywistość z różnych stron, pokazując nam różne jej oblicza, tak samo poprzez nasz ogląd rzeczywistości w różnych momentach życia, pory roku czy dnia, jawi się nam ona w różnych niuansach i odcieniach. Tak więc klęska Turnera-człowieka polega w znacznej mierze na braku świadomości własnego wkładu w tajemnicę świata. Wymowna w tym kontekście jest scena, gdy malarz, przywiązany linami do masztu statku, którym targa śnieżny sztorm, obserwuje ten sztorm od wewnątrz. Uwagę przykuwa jego skupiona nieulękła twarz, z uwagą śledząca rozszalały żywioł. Oglądając potem kolistą wizję żywiołu na obrazie “Śnieżny sztorm” doświadczyłem dojmującego braku głównego bohatera obrazu, prawdziwego “boga” tego świata.

“Boskość” Turnera możemy obserwować w każdym kadrze. Zdjęcia Dicka Pope z powodzeniem mogłby uchodzić za dzieła, które wyszły spod pędzla samego głównego bohatera. Harmonijne, hipnotyczne, świetnie skomponowane, skontrapunktowane i oświetlone są piękne, stanowią kongenialny ekwiwalent malarstwa Turnera. Film ten polecam zwłaszcza twórcom przedstawienia RED w Teatrze Dramatycznym, którzy nie potrafili znaleźć takowego ekwiwalentu scenicznego dla malarstwa Marka Rothki. Kadry są ściśnięte, wiele scen grupowych dzieje się w korytarzach, w zamkniętych, ciasnych przestrzeniach, kontrastując ze scenami samotności Turnera w naturalnych dekoracjach angielskiej przyrody. W kontekście pracy operatora warto zwrócić na wątek raczkującej dopiero fotografii. Turner idzie sobie zrobić zdjęcie. Obsługuje go świeżo upieczony fotograf rodem z Ameryki, skąd zresztą pochodzi i aparat. Turnerowi nie podoba się czarno białe zdjęcie, które otrzymał, ale ma świadomość, że to małe amerykańskie pudełko przyniesie kres potęgi malarstwa, które już nigdy nie odzyska swojej pozycji. Mike Leigh stara się oddać hołd malarstwu, robi to jednak – o ironio – za pomocą fotografii, która stała się kamieniem węgielnym kina. Atmosferę tajemnicy, kryjącej się w obrazach Turnera i jego filmowym wizerunku, podkreśla wyjątkowo niepokojąca muzyka Gary Jershona, przywodząca na myśl dzieła Dymitra Szostakowicza. Aktorstwo zachwyca. Poza Timothy Spallem wybitne kreacje stworzyły Dorothy Atkinson jako Hanna Danby oraz Marion Bailey jako Sophia Booth. Wątek uczuciowy przeprowadzony jest w sposób niebanalny i bardzo dramatyczny; duża w tym zasługa scenariusza (dzieło samego reżysera) oraz wybitnego aktorstwa.

Film Leigh to film trudny, wymagający od widza wielkiego skupienia, ale też film głęboki, piękny, z gatunku tych, do których się wraca. Dzięki niemu mamy szansę dotknąć emocjonalnej esencji malarstwa Turnera, co jest jego najwiekszą wartością. Po obejrzeniu tego filmu zrozumiałem, że do National Gallery mam tylko kilka minut drogi.