Ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach? – o „Ulissesie” James’a Joyce’a w reż. Michała Borczucha w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie

Zdj. Bartek Barczyk

„Ulisses” Joyce’a, mimo że jest dziełem monumentalnym, złożonym, ulepionym w wielu miejscach ze strumienia świadomości bohaterów, wydaje się idealnym materiałem dla teatru. Dzieje się tak dlatego, że jego akcja obejmuje jeden konkretny dzień z życia bohaterów, dokładnie 16 czerwca 1904 roku. Wszystko zaczyna się rano, a kończy w nocy, w związku z czym na poziomie zdarzeń rzeczywiście niewiele się dzieje. Ot, ktoś z kimś je śniadanie, ktoś inny dokonuje porannych rytuałów, uczestniczy w pogrzebie jakiegoś znajomego czy odwiedza rodzącą w szpitalu. Oczywiście od razu pojawia się pytanie, co w takim razie stanowi istotę tej książki, ale to też wiedza powszechnie znana – jest nią próba kompleksowego portretu wycinka ludzkiej rzeczywistości, ze wszystkim co ona niesie. Owe zdarzenia więc, układając się w mniej lub bardziej przypadkowe ciągi, stają się impulsem do ukazania strumienia świadomości uczestniczących w nich bohaterów, czasem z nimi połączonego, czasem nie. Taka strategia daje z kolei nam, czytelnikom, unikalną możliwość uczestniczenia zarówno w życiu zewnętrznym człowieka, jak i w tym pełniejszym – wewnętrznym, sama zaś powieść Joyce’a staje się w takim kontekście próbą uchwycenia ludzkiego kosmosu w danym momencie, w innym niż linearny, czasowy – wymiarze. Tym głębszą i bardziej wyrazistą, że wpisaną w kanoniczny mit o powrocie Odyseusza do domu po dwudziestu latach tułaczki, rozpoczętej u kresu trojańskiej wojny, w której brał udział. Joyce użył do tego oczywiście słów, Borczuch spróbował tego samego przy pomocy teatru, i śmiem twierdzić, że na scenie Teatru im. Słowackiego wyszło mu to bardzo dobrze.

Gdy się już przeczyta „Ulisessa” w całości (niełatwe zadanie), powstaje wrażenie, że całość tej jednodniowej „wędrówki” Leopolda Blooma (Ulissesa) przez modernistyczny Dublin, a w rzeczywistości przez życie – przecinająca się w pewnym momencie z podobną, odbywaną w tym samym czasie i miejscu podróżą studenta Stefana Dedalusa (Telemacha), dopełniona łóżkową „wyprawą” Molly, żony Blooma (Penelopy), spędzającej cały ten dzień w pościeli – jest jakąś nieogarnioną monumentalną przestrzenią, mieszczącą w sobie paradoksalnie zarówno wycinek rzeczywistości, jak i reprezentowaną przez niego całość. Wpisanie tej opowieści w mit Odyseusza oczywiście w pewien sposób ustawia perspektywę, ale to do czytelnika w gruncie rzeczy należy wyłowienie sobie z tego oceanu spraw, tematów czy personalnych odkryć, które tę opowieść w naszej głowie określą. Dzieje się tak dlatego, że literacka narracja, aspirując nierzadko do miana „zwierciadła rzeczywistości”, nie korzysta z potencjału manipulacji, jakim dysponuje akt opowiadania. A może inaczej: często z niego korzysta, tylko jednowymiarowy tryb przyswajania literatury skutecznie uniemożliwia czytelnikowi natychmiastowe odczytanie gry, jaką prowadzi z nim autor. Teatr z zasady jest wielowymiarowy, łatwo więc wejść na kilka poziomów jednocześnie i załapać się na narracyjne fajerwerki, z jednym zastrzeżeniem: że osobą, która nas po tej opowieści oprowadza, staje się reżyser. W przypadku powieści, a więc i „Ulissesa”, tych osób może być więcej, liczy się bowiem adaptacja utworu oraz jej sceniczna wersja. I tak się właśnie dzieje w opowieści napisanej na podstawie powieści Joyce’a przez Tomasza Śpiewaka, wyreżyserowanej zaś przez Michała Borczucha.

Napisałem na początku, że „Ulisses” wydaje się stworzony dla teatru ze względu na jedność czasu, miejsca i akcji. Adaptacja Śpiewaka zdaje się to potwierdzać, mamy w niej bowiem właściwie każde zdarzenia z życia bohaterów, z finałową nocną wizytą Dedalusa w domu Blooma na czele. Stają się one jednak nie tylko pretekstem do ukazania bohaterów, ich wędrówek czy  reprezentowanego przez nie wycinka rzeczywistości, ale czymś jeszcze: podstawą wykrojonej z Joyce’a opowieści o utracie i żałobie oraz filarami narracji o „życiu na archipelagach” dwóch niemogących się ze sobą spotkać pokoleń (20+ i 40+). W oba te wątki jest z kolei wpleciony dyskretny wątek krakowskich studentów anno domini 2025, ukazujący wycinek ich zbiorowego losu, którego granice wyznacza bieda, mieszkanie w akademiku czy studiowanie jako realizacja ambicji, ale i marzeń o lepszym życiu. Przyznam się, że początkowo zabieg ten wzbudził mój opór, autentyczne filmiki z akademików wydawały mi się bowiem jakieś takie żenujące: raz śmieszne, raz straszne. Gdy jednak potem ta narracja dyskretnie się w przestrzeni spektaklu rozwija, cały czas nam przypominając, że świat Joyce’a i nasz w swej istocie niewiele się od siebie różnią, zacząłem się nią zachwycać. A rozwija się ze smakiem poprzez na przykład „Krakowski spleen” Maanamu jako refren tej opowieści, czy poprzez miniscenkę, w której studentka medycyny (bądź stażystka w szpitalu) w przerwie swoich obowiązków dzwoni do swojej mamy. Jako że sam studiowałem w Krakowie – los tych młodych ludzi jest więc w gruncie rzeczy moim losem – otworzyło to przede mną pełną nostalgii, ale i goryczy przestrzeń, w której – chcąc nie chcąc – musiałem spojrzeć na swoje dawno minione życie i obejrzeć je z perspektywy tego, kim jestem dzisiaj. Niesamowite doświadczenie!

Wątek ten realizuje się też w postaci przyjaciela Dedalusa, mieszkającego z nim bezwzględnego studenta medycyny Bucka, którego bardzo sugestywnie gra Wojciech Dolatowski. W scenie w szpitalu na skutek telefonu dziewczyny, o którym wspomniałem, tracimy w miarę ugruntowane już przekonanie, że jest to Buck. Dolatowski równie dobrze może przecież grać współczesnego rezydenta ze szpitala na Prokocimiu – i właśnie odebranie nam tej pewności, osobliwe roztopienie granic tego, co postrzegamy jako określone, to jedna z największych zalet teatru Borczucha, strategia ta bowiem daje nam realną możliwość poczucia płynności wszystkiego tego, co zapisane w Joyce’owskim strumieniu świadomości na własnej skórze. Co więcej, otwiera przed nami szansę na zgubienie się w zwielokrotnionym przez nasze postrzeganie strumieniu życia – zaklętym w słowach, a więc znów w jakiś sposób uwięzionym. W teatrze Borczucha doświadczanym natomiast z pełną wolnością.

Konflikt pokoleniowy dwóch męskich generacji, ukazany został tu przez figurę Joyce’owskiego spotkania Blooma ze swoim potencjalnym synem Dedalusem, spotkania, które odbywa się – podobnie jak w wierszu Szymborskiej „Dworzec” „poza zasięgiem obecności” bohaterów w „raju utraconym prawdopodobieństwa”. Choć obaj mężczyźni cierpią po utracie swoich bliskich – Dedalus – matki, Bloom zaś – syna, ich wzajemne, uzupełniające się na pozór potrzeby nie umieją się spotkać, każdy bowiem jest zbyt skupiony na sobie, na ciągłej autoanalizie oraz celebrowaniu własnych traum. Gdy dodamy do tego wzajemny resentyment oraz strach przed bliskością, czułością, słabością, czyli wszystkim tym, co uważane jest za niemęskie, wiadomo już, że można powtórzyć za Herbertem:  „żyjemy na archipelagach”. Osobiście nie jestem jednak przekonany, że to spotkanie jest niemożliwe, choć muszę przyznać, że to kolejny niezwykle poruszający mnie w tym spektaklu wątek. Wielka w tym zresztą zasługa olśniewającej kreacji Krzysztofa Zarzeckiego, który gra Blooma złamanego, wycofanego, ale też już na tyle zbudowanego na nowo, że stać go na totalną rewolucję mentalną (polegającą choćby na tym, że cały czas sprawia wrażenie gotowego na nowe); Blooma, który choć może nie do końca rozumie, co się wokół niego dzieje, ale pozostaje otwarty, słucha, obserwuje i przede wszystkim jest uważny na innych (nawet na Molly, choć ona oczywiście twierdzi inaczej). Karol Kubasiewicz gra Dedalusa zdumionego postawą Blooma, totalnie zbitego z tropu przez jego spokój i otwartość, która nie mieści się w stereotypie generacji jego rodziców, jakim karmi się jego pokolenie, nastawione na ojcobójstwo i przejęcie władzy. Może dlatego ucieka z domu Blooma, bo nie wie, jak na tę przemianę mężczyzny zareagować, nie wierzy w nią, czemu akurat nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę fakt, że podobni Bloomowi mężczyźni kładli mu do głowy coś kompletnie odwrotnego. Żeby jednak nie było, że Borczuch traktuje wzajemne pokoleniowe umizgi i niesnaski mężczyzn całkiem na poważnie, mamy jeszcze wątek Molly.  

To, co u Joyce’a wydaje się naturalne – zwłaszcza gdy mówimy o roku 1904, czyli jeden, być może przypadkowy dzień słabości (a może i lenistwa) Molly, decydujący o tym, że postanawia go ona spędzić w łóżku – w podwójnej, nieco schizofrenicznej narracji Borczucha zaczyna wyglądać już nieco bardziej poważnie. Może to jednak depresja, zwłaszcza że powodów takie stanu rzeczy z dzisiejszej perspektywy jest mnóstwo: utrata syna, rozpad jej małżeństwa nią spowodowany oraz będąca tego efektem – pobudzona seksualność. Najlepsza też droga do tego, żeby popaść w tę chaotyczną, niebezpiecznie często skupioną na seksie (molestowanie?), zapisaną na dziewięćdziesięciu stronach logoreę. Molly, znakomicie sportretowana przez Martynę Krzysztofik, na pierwszy rzut oka jest bardzo fancy, trochę śmieszna, trochę straszna, przypomina nieco nadpobudliwą kuzynkę, która nie ma do kogo gęby otworzyć, jak więc już złapie jelenia (a właściwie czterystu), to nie przepuści okazji i zagada na śmierć. Borczuch jednak znów udowadnia tu, że jest reżyserem wytrawnym. Na początku spektaklu w jego przestrzeni (znakomita praca Doroty Nawrot) znajdują się dwa elementy: kulista, niczym się niewyróżniająca się lampa i siedzący manekin. Lampa po chwili zostaje brutalnie zgaszona i już się nie zaświeci, manekin – do niczego nie służąc – walać się będzie po scenie aż do końca spektaklu. W finale spektaklu, podczas monologu-rzeki Molly, oprócz tych zapomnianych i niepotrzebnych nikomu fantów, na scenie znajduje się tylko jej łóżko (z nią w środku), a ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że ma ona w całym tym męskim świecie podobny status co ów manekin czy lampa – czasem do czegoś służą, ale tylko wtedy, gdy dzięki nim swoje pragnienia chce spełniać ktoś inny. I znów robi się gorzko i nieprzyjemnie, co podkreśla dodatkowo (w wielu zresztą podobnych momentach) wspaniała, uwierająca, miejscami ocierająca się o dyskretną psychodelię muzyka Bartosza Dziadosza.

Na koniec jeszcze raz wrócę do opowieści Joyce’a, która staje się dla Borczucha opowieścią mityczną, na podobnej zasadzie co mit Ulissesa dla irlandzkiego pisarza. W lekturze jeden dzień z życia kilku Dublińczyków to po prostu jeden dzień z życia kilku Dublińczyków, w teatrze ten jeden dzień z marszu może stać się metaforą całego ludzkiego życia. I tu upatruję największej wartości spektaklu Borczucha/Śpiewaka, bo jeśli tak jest, to wszystkie problemy bohaterów, które starałem się tu opisać, urastają nagle do rangi greckiej tragedii. Nawet te z głupich, wydawałoby się, studenckich filmików. Może zresztą te najbardziej, bo dotykają one spraw prawdziwych ludzi i przyszłości, która niby jeszcze przed nimi, a jakby już dawno zapisana. W losie Ulissesa, Telemacha albo Penelopy, ewentualnie Blooma, Dedalusa czy Molly, do wyboru, do koloru! Można oczywiście tę przestrzeń porzucić, wyjść z teatru, i dajmy na to – uciec w krakowską noc, żeby coś przekąsić, zapominając w ten sposób o świecie, który uwiera i boli. Tylko jak to skutecznie zrobić, jeśli w pobliskim McDonaldzie natykasz się tuż przed północą na trzech głodnych studentów Polibudy robiących właśnie ściepę na nieco przeciągniętą czasowo kolację? No, jak?

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.