Syzyf w ciemnym lesie – o spektaklu „Szczęśliwy Syzyf” Tadeusza Pyrczaka w Teatrze Łaźnia Nowa

Zdj. Klaudyna Schubert

Tekst Pyrczaka jest bardzo problematyczny, a to dlatego, że siląc się na oryginalność i intelektualne wydumanie, gubi istotę rzeczy, czyli klarowność fabuły potrzebną do tego, żeby widz mógł ją sobie wyinterpretować, czytając całkiem dobrze dobrane tu teatralne znaki i zaproponowane przez reżysera narracje. Słowem Pyrczak reżyser – absolutnie tak, ale Pyrczak autor – absolutnie nie, zwłaszcza że mam za sobą również doświadczenie „Australii”, kolejnego spektaklu napisanego i wyreżyserowanego przez tego młodego twórcę  na podobnych zasadach.

„Szczęśliwy Syzyf” to opowieść o czwórce młodych ludzi: Kay, Gavinie, Joy oraz Hubercie, który do nich w pewnym momencie dołącza. Postaci te są zbudowane nieco problematycznie, ale w miarę zrozumiale: Kay ma jakiś nieokreślony problem ze sobą (może określony, ale nie dałem rady go zlokalizować), choć na pierwszy rzut oka wydaje się po prostu atencjuszem, który bardzo chce, żeby zauważyli go mieszkający z nim na jakiejś stancji przyjaciele. Zaczyna się od jego akcji w łazience, spowodowanej żałobą po jakiejś dziewczynie, która się zabiła, ale jak w wielu momentach tego spektaklu, wszystko jest „tajne przez poufne”, więc nie za wiele więcej wiadomo. Mnie zaś niestety po dwudziestu minutach oglądania, odechciewa się bawić w kotka i myszkę z autorem, zwłaszcza że prowadzi to w mglistym i niejasnym kierunku. Gavin to również ciekawie skonstruowana postać: chłopak jest internetowym influencerem, jego narzędziem jest kamera, wiódł więc całkiem interesujące życie młodego, poszukującego artysty, co umie w internety. Gdy dostał medyczny wyrok – znów nie do końca wiadomo, jaki – osiadł na życiowej mieliźnie i odtąd próbuje z niej ruszyć dalej. Jest jeszcze Joy, dziewczyna, o której, jak mi się wydaje, obaj koledzy po cichu marzą, ale ona się takimi sprawami nie przejmuje, bo żyje swoim życiem: jest niezależna, bezkompromisowa i mocno stąpa po ziemi, może dlatego terapia, na którą chodzi, wydaje się tutaj rodzajem niepotrzebnej ucieczki w słabość, której z niewiadomych przyczyn potrzebuje. Interesująca ekspozycja tych postaci nie przekłada się niestety na ich relacje – za wiele tam znaków zapytania, za wiele „wydaje mi się”. Organizują imprezę i akcja opowieści startuje, ale zaczyna się ona tak naprawdę od momentu, gdy w ich życie wkracza Hubert (kurier dostarczający ludziom to, czego potrzebują, znów nie wiadomo, czego dokładnie), którego Joy spontanicznie zaprasza do udziału w imprezie. Młodzi nawiązują bliską relację, i… tu rozpoczyna się w spektaklu jakaś wielka czarna dziura, następuje bowiem niezrozumiały ultra trip Kaya, który nagrywa wszystkich, podsłuchuje ich i coś dopowiada, a ja totalnie się już wyłączyłem, i właściwie do dziś nie wiem, o co chodziło.

Na marginesie tego tripu, pojawia się zresztą główny problem tego tekstu: kto tu jest głównym bohaterem? Początkowo wydaje się, że Kay, potem jednak wychodzi na to, że wszyscy przyjaciele razem, potem znowu wracamy do Kaya i tak dalej. Do tego teatr, traktując sceny przyjaciół równorzędnie, wszystko to zaciemnia, nie mówiąc już o tym, że całość spektaklu odbywa się w ciemnicy, organizm widza zaczyna więc wariować na każdym poziomie. Tadeusz Pyrczak opowiadał przed premierą, że jego spektakl to dyskusja ze słynnym esejem Camusa – w kontekście tego, co obejrzałem, mam ochotę pobłażliwie się uśmiechnąć. Jeśli nawet tak jest, w co nie wątpię, to należałoby najpierw dobrze wymyślić PROSTĄ papierową opowieść, potem w nieoczywisty sposób (po swojemu) opowiedzieć ją w teatrze, mając na uwadze przede wszystkim jasne komunikowanie swojej wypowiedzi widzowi. Tutaj się to nie udało, bo opowieść jest albo źle wymyślona, albo ukryta w tak zawoalowanej artystowsko i intelektualnie formie, że odbiera widzowi jakąkolwiek szansę na zrozumienie całości. Szkoda, bo historia ta miała potencjał.

Dowodem na to jest tu dla mnie wątek Huberta, pracownika Uber Eats czy może czegoś innego, zrealizowany naprawdę z sensem. Chłopak od początku nawiedza mieszkanie przyjaciół, dostarczając jakieś malutkie białe sześciany. Jest totalnie zamaskowany, a jego głos zostaje dźwiękowo zniekształcony, w taki sposób, że postać ta – realna, aczkolwiek totalnie surrealistyczna – wydaje się nagle jakimś uosobieniem Fatum, obdzielającym raz dobrymi (białymi), raz złymi (czarnymi) darami losu. Gdy chłopak dociera na imprezę, ma na plecach wielki czarny sześcian, niczym kurierzy pracujący w gastronomii, uczucie więc między nim a Joy jawi się jako coś dla wspólnoty bohaterów bardzo nieszczęsnego. Mało tego, gdy w dalszej części spektaklu w owym czarnym sześcianie odnajdujemy Kaya, wiele zaczyna się tłumaczyć. Ten wątek to teatralne dobro, a dzieje się tak właśnie dlatego, że prosta opowieść – facet przychodzi do domu, wyrywa laskę, z uczuciami do której problem mają jej współlokatorzy, co powoduje kres ich wspólnej relacji – została opowiedziana prosto na papierze, w teatrze zaś inteligentnie i sugestywnie.

Im dalej w ciemny las, czyli w spektakl Pyrczaka, tym więcej słyszałem wulgaryzmów, które do tej pory nigdy, w żadnym przedstawieniu mi nie przeszkadzały. Nie mając się na czym zawiesić, uczepiłem się po prostu ich brzmienia. Uznaję ich ilość za przejaw słabości w zetknięciu z materią tego spektaklu, która od pewnego momentu – wydaje mi się, totalnie młodego reżysera i jego utalentowanych, nie powiem, kolegów przerosła. Patrzyłem na rapowany wulgarny finał jako na klęskę formy teatru w ogóle – na zasadzie: mamy dość już tego formalnego gorsetu, który nas tu wszędzie uwiera, pójdziemy więc na skróty i wykrzyczymy siebie. I fajnie, ale czy w takim razie trzeba nas było do tego momentu trzymać w ciemności przez godzinę piętnaście?