
zdj. Marta Ankiersztejn/Archiwum Artystyczne TN
Zaczyna się symbolicznie: Francisco (Przemysław Wyszyński) stoi na warcie, dołączają do niego oficerowie Marcellus (Marcin Przybylski) i Bernardo (Henryk Simon) wraz z Horacjem (Przemysław Stippa), ale nie jest to tylko scena, która wprowadza nas w tajniki opowieści, jak to ma miejsce w tragedii Szekspira. Marcellus ciągnie wózek z portretami starego Hamleta, którym okazuje się być sam Jan Englert, reżyser spektaklu, ale przecież też wielki aktor i przede wszystkim żegnający się z naszą narodową sceną jej długoletni dyrektor. Portrety lądują na śmietniku – jak zawsze, gdy zmienia się władza – a ja sobie myślę, że chyba już wiem, o czym to jeszcze będzie spektakl, bo że o władzy, jej żądzy i intrygach prowadzonych w celu jej utrzymania, a więc o brudnej i brutalnej polityce – to pewnik, uniwersalna rzecz wynikająca z fabuły samego arcydzieła Stradfordczyka. Ale po kolei.
Skoro Jan Englert obsadził się w roli Starego Króla, należało się spodziewać, że pojawi się na scenie, żeby odegrać postać ukazującego się za chwilę młodemu Hamletowi (Hugo Tarres) Ducha Ojca, ale tu znowu niespodzianka: ta postać w rzeczywistości Englertowego Elsynoru nie istnieje, wcielają się bowiem w nią podejrzany od początku Horacjo (Przemysław Stippa) wraz ze swoimi po wojskowemu ubranymi kamratami – Marcellusem i Bernardem. Ma to oczywiście kluczowe znaczenie dla interpretacji tej opowieści, bo jeśli znajdujemy się w świecie bez duchów, to na sto procent wiadomo, że za wszystko, co się tu jeszcze wydarzy, odpowiadają ludzie, ważne tylko, żeby odkryć, kto to jest, w jakiej sprawie działa i w czyim interesie. Kto jest inspiratorem całej akcji, mającej przecież na celu coś na kształt „wojny domowej”, w której wszyscy najważniejsi obywatele Danii wybiją się sami, podając czającemu się na granicy Fortynbrasowi kraj na tacy, właśnie się dowiedzieliśmy. To, komu ten człowiek służy, pozostanie tajemnicą aż do finału spektaklu, którego nie zdradzę. Ciekawy jest moment, w którym Englert odkrywa jedną z kart – to krótka scena, w której Horacjo przekazuje Rosenkrantzowi i Guildensternowi list do angielskiego króla, z prośbą o natychmiastowe zgładzenie młodego księcia. Wtedy nasze negatywne przeczucia znajdują wreszcie jakieś potwierdzenie w rzeczywistości: okazuje się bowiem, że ten Horacjo, taki sympatyczny, dobrze ubrany, umiejący w relacje (zwłaszcza z młodymi) załatwia tu jakieś mocno podejrzane interesy. Ważny jest moment, gdy ów typek spod ciemnej gwiazdy ostrzega Hamleta słowami (będącymi w dramacie ostrzeżeniem przed spotkaniem z duchem): „wystarczy stanąć w takim dzikim miejscu (…) by w mózgu się wylągł rój desperackich wizji”, pokazuje bowiem niechcący swoją strategię: dać odpowiedni impuls, zaszczepić właściwą myśl, a reszta dokona się w człowieku sama. Wizje wylęgną się i przekształcą w monstrualnych rozmiarów potwora, który pochłonie zarówno żywiciela, jak i jego otoczenie. Hamlet Tarresa okazuje się idealną do tego osobą. Jest młody, wrażliwy, emocje wyrzuca z siebie poprzez grę na gitarze. Nie radzi sobie z kobietami, z którymi jego kontakty są wiecznie na granicy przyjaciółka/dziewczyna. Ofelia (Helena Englert) zresztą wydaje się mieć ten sam problem, więcej uwagi poświęcając bratu Laertesowi (Paweł Brzeszcz), niż potencjalnemu chłopakowi. Wszystko płynne, nieokreślone, tkwiące na niekończącej się emocjonalnej mieliźnie. Do tego przychodzi żałoba po ojcu oraz poczucie, że matka, wybierając młodego, atrakcyjnego wuja, zdradziła bardziej syna niż ojca (znakomita scena w sypialni Gertrudy, znowu bardziej kłótnia kochanków niż matki z synem). I wreszcie najważniejsze: na skutek kryzysu autorytetu – czy to rodziny, czy wybranej przez siebie dziewczyny – jedyną ostoją wydają się dla niego koledzy, ze strony których przychodzi zdrada, bo używane przez nich kwestie rodzinne dotyczą go bezpośrednio. Siedząc w jego głowie, stanowią jedyną rzecz, która budzi jego zainteresowanie i emocje. Zauważyć należy, że problemy związane z zagrożeniem państwa kompletnie go nie interesują. Gdybym miał go jakoś określić tutaj jednym zdaniem, nazwałbym go „człowiekiem bez właściwości”, a dowodem na to jest chwila zabójstwa Poloniusza, pierwsze zabójstwo w jego młodym życiu. Choć robi ono na nim wrażenie, nie widać, żeby poczuł on wagę tego, co się stało. Tarres nerwowo się śmieje, obracając emocje – głównie strach – w coś zabawnego, jakieś heheszki skierowane do matki. To właśnie świadectwo jakiejś monstrualnej życiowej nieobecności, snu, w jakim znajdują się obecnie miliony młodych, podobnych Hamletowi ludzi, snu, z którego wybudzają ich jedynie neurotyczne rodzinne dramy. Walczą wtedy na śmierć i życie, w zaślepieniu prąc do w sumie niewiadomego celu po trupach. Łatwi do odczytania, łatwi do manipulacji, stają się łatwą zdobyczą na politycznej arenie.
Od razu to napiszę: cały ten koncept nie miałby sensu, gdyby nie znakomite aktorstwo Hugo Tarresa. Ten młody aktor gra to wszystko, co opisałem, ale najbardziej chyba istotny jest tu fakt, że chociaż ma tylko dwadzieścia jeden lat, świetnie rozumie zawiłość myśli Hamleta prezentowaną w tekście. Istotą więc jego roli jest zderzenie wszystkiego tego, co ma w darze od natury, oraz tego, co gra w porozumieniu z reżyserem z tą naddojrzałością zapisaną w świadomości bohatera przez Szekspira. Nie dość więc, że konsekwencją jest znakomita, głęboka sceniczna postać, to jeszcze wyłania się z niej tragedia całego wręcz pokolenia młodych ludzi, polegająca po pierwsze na nieprzystawaniu tego, kim są naprawdę, do tego, kim chcieliby być, po drugie – do zamknięcia się na to, co w sferze publicznej, głównie na zagrożenia. Cena takiego snu może być najwyższa z możliwych, o czym przecież też jest „Hamlet”.
Jako że Jan Englert wydaje się być człowiekiem u kresu życia, definiując w postaci Hamleta jego dorosły początek, nie wstrzymuje ręki, jest bezkompromisowo szczery, a miejscami wręcz dosadny. Styl, w jakim to robi, jest kwintesencją teatru, który można było oglądać w Narodowym pod jego dyrekcją i jaki w najlepszych latach swojej artystycznej egzystencji robiło jego pokolenie. Teatr wielkiej literatury będącej kostiumem, w który ubiera się zarówno aktorów, jak i publiczność, w aluzyjny sposób pokazując jej, kim jest i w jakim świecie żyje. Teatr nie zawsze prosty, ale zrozumiały, świetnie wymyślony, wybornie zagrany. Teatr wreszcie o czymś, intelektualnie pełny i intelektualnie płodny. Zgodnie z tym, co już napisałem o stylu spektaklu, Englert i co do jego losu nie ma złudzeń. Nie dość, że znakomicie konstruując wątek aktorów przybywających do stolicy, wysyła ten rodzaj teatru na prowincję – ze względu na brak zainteresowania nim w (progresywnej zapewne) stolicy – to jeszcze się w spektaklu uśmierca, także jako aktor. Wyrzucane do śmieci portrety zmarłego władcy to także portrety aktora w roli króla, a więc symboliczny koniec epoki, koniec teatru Englerta, który odziedziczył od swoich mistrzów, w który wierzył i z którym się żegna. Dopiero po obejrzeniu spektaklu rozumiem, dlaczego chodziło mu o to, żeby to akurat dwudziestojednoletni Hugo Tarres zagrał Hamleta, a więc aktor u samego progu kariery. Jako zmarły ojciec i żyjący syn są bowiem także symbolami dwóch typów teatrów: tego, który jest już na śmietniku i tego, który – niby w imię pamięci o ojcu – zajmuje się zupełnie czymś innym, w inny sposób. I przyznam, że jest to dla mnie wypowiedź niezwykle poruszająca, a to dlatego, że Englert zdecydował się na obnażającą wszystko – w tym samego siebie – szczerość, nikogo nie kokietując, nikogo nie oszczędzając.
Spektakl zrealizowany jest znakomicie. Poza koncepcją i świetną pracą reżysera należy docenić wspaniałą ascetyczną przestrzeń Wojciecha Stefaniaka, która daje tej opowieści totalny oddech, oraz kostiumy Martyny Kander – niby współczesne, nic nieznaczące, a jednak zawierające w sobie jakąś kwintesencję osoby, która je nosi. Aktorsko było na najwyższym poziomie, w końcu to Narodowy, ale są takie klejnoty, które błyszczą nawet w kasetce z kosztownościami. Oprócz Hugo Tarresa na pewno zapamiętam Beatę Ścibakównę jako zgaszoną nieco Gertrudę, która co rusz przypomina sobie, że jest być może niezbyt dobrą matką, stąd kłopoty z Hamletem. Świetna zarówno w scenie w sypialni, jak i w zmienionym nieco z jej perspektywy finale, w którym jej macierzyństwo znajduje spełnienie. Świetny jest Przemysław Stippa jako śliski, choć dający się lubić „swój ziomek”, udaje mu się balansować w tej roli między nieudawaną sympatią do swojego „przyjaciela” Hamleta a chłodem zadań, jakie zostały mu zlecone. Pełna profeska, również ta aktorska. Wątek teatralny należy do Jerzego Radziwiłłowicza, którego występ w roli Aktora nasycony jest i miłością do teatru, którego przez całe życie jest częścią, i dystansem wynikającym z pełnej panoramy życia, także tego poza teatrem. Wielka rola. Świetny jest też Grabarz Arkadiusza Janiczka: wychodzi z grobu i kilkoma posunięciami aktorskiego kijaszka kreśli na piachu tego przedstawienia zapierający dech w piersiach rysunek człowieka prostego, aczkolwiek dogłębnie zespolonego ze światem i rozumiejącego jego sens; rysunek znikający wprawdzie w niebycie równie szybko jak teatr w ogóle, ale też taki, który się zapamiętuje na zawsze. Warto nadmienić jeszcze, że statystami w tym spektaklu (całkiem pokaźna liczba osób) byli pracownicy administracyjni TN, którzy zostali specjalnie zaproszeni do udziału w pożegnalnym spektaklu przez Jana Englerta jako jego teatralna rodzina, na takiej samej zasadzie jak bliscy reżysera. Gest piękny i wzruszający, biorąc pod uwagę, że to spektakl także o instytucji, w której pracują.
Jan Englert żegna się z TN jednym ze swoich najlepszych spektakli, który w swej istocie jest poruszającym, rozpisanym na znakomitych aktorów „monologiem” Ducha Starego Hamleta. Najbardziej zaś porusza w nim to, że Jan Englert nie tylko uśmiercił w nim siebie jako aktora, dyrektora, symbol teatru, ale też i wiarę w duchy, jeśli więc ich nie ma, „Hamlet” jest głosem wołającego na puszczy, wypowiedzią, która nie miała prawa się pojawić. A jednak ludzie stali wczoraj w Narodowym i przez 10 minut klaskali na stojąco. Wierzą więc w duchy?
Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.