Z lampą w ręku – o „Znikaniu. I’m nowhere” w reż. Norberta Rakowskiego z Teatru im. Kochanowskiego w Opolu (V Maraton Teatralny)

zdj. Edgar de Poray

 

Gdy obejrzałem Znikanie po raz pierwszy, uderzył mnie jakiś przerażający chłód tego spektaklu. Trzy opowieści poświęcone eutanazji ani przez moment mnie emocjonalnie nie zaangażowały. Były ciekawe, dobrze opowiedziane, trzymały mnie jednak na dystans. Pomyślałem więc, że muszę ten spektakl zobaczyć raz jeszcze, sprawdzić, czy to jest rodzaj odbioru przez twórców niejako zaprogramowanego, a może lepiej – oczekiwanego, czy też moje wrażenia są wynikiem osobistego podejścia do tematu i własnych doświadczeń. Okazja nadarzyła się na początku marca, w czasie V Maratonu Teatralnego, skwapliwie więc z niej skorzystałem.

Spektakl rozpoczyna się niezwykle interesująco. Znajdujemy się oto na konferencji prasowej Sophie, niezwykle popularnej hiszpańskiej celebrytki/influencerki, która wraz ze swoją agentką, prawnikiem oraz lekarzami zaprosiła dziennikarzy, żeby ogłosić, że z uwagi na katastrofalny stan swojego zdrowia psychicznego postanowiła się unicestwić. W związku z tym zgłosiła się do odpowiedniej kliniki w Szwajcarii, przeszła stosowną, precyzyjnie określoną procedurę i komunikuje nam właśnie, że otrzymała oficjalną zgodę na eutanazję. Co ciekawe, Rakowski tak konstruuje sceniczną przestrzeń konferencji, żebyśmy to my, widzowie, byli jej bezpośrednimi odbiorcami. Głosy dość agresywnych dziennikarzy, zadających niełatwe i niezbyt przyjemne pytania, słychać z off-u. Odpowiedzi samej zainteresowanej i jej towarzyszy wywołują intensywną dyskusję, która w pewnym momencie skręca w stronę surrealistycznych rozważań typu „kim jesteś”, „czym jest dusza”. Z poziomu suchych faktów dochodzimy więc do wierzeń, opinii i przekonań – i się o nie rozbijamy. Wiemy zaś tylko jedno: jeśli nic specjalnego się nie wydarzy, Sophie zniknie, najpierw za murami szwajcarskiej kliniki, a potem w ogóle.

Druga część, oparta na dramacie Iwana Wyrypajewa Znikanie, przedstawia dramat polsko-hiszpańskiego małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem. On nazywa się Jan Kaczka i jest dyrygentem, ona – Maria Torres jest tłumaczką i propagatorką szeroko pojętej polskiej kultury w Hiszpanii. Gdy dwa lata wcześniej rozpoznano u Jana stwardnienie rozsiane, postanowili oboje poddać się eutanazji. On – wiadomo, dlaczego, ona – ponieważ bez niego nie widzi sensu w kontynuowaniu swojej egzystencji. Jej wyznanie zresztą zostanie potraktowane dość ironicznie, stając się początkiem interesującego wątku poświęcenia się kobiety dla mężczyzny. Gdy więc po wielu miesiącach starań, nadchodzi wreszcie ten dzień, spędzają ze sobą ostatni wieczór swojego życia. Towarzyszy im rodzina, przyjaciel Oskar i my, widzowie. W tej części spektaklu Rakowski idzie za Wyrypajewem. Kobiecy głos z offu cierpliwie tłumaczy nam wszelkie zawiłości opowieści o Kaczkach, my zaś oglądamy przejmującą pantomimę/krzątaninę tej rodziny. Nie lubię używanego w polskim teatrze bez opamiętania zabiegu eksploatacji głosu Krystyny Czubówny, ale w tym konkretnym przypadku wydaje się on bardzo uzasadniony. Wprowadzany bowiem poprzez jej głos sposób opowiadania, kojarzący się dużej części publiczności z filmami przyrodniczo-podróżniczymi, pozwala spojrzeć na tę rodzinę nie dość, że po zwierzęcemu, to jeszcze uniwersalnie – jak na typowych przedstawicieli całego ludzkiego gatunku. Co więcej, owa poświęcona Kaczkom (i nagle ich nazwisko staje się „mówiące”) narracja zostaje zderzona na scenie z rytuałami możliwych w takiej sytuacji zachowań naszego gatunku. A jako że mówimy o śmierci, narracja Czubówny brzmi w tej sytuacji wyjątkowo okrutnie i chłodno, budując dystans, o którym na początku wspominałem. Część ta kończy się opisem zabiegu eutanazji, jakby żywcem wziętego z folderu kliniki, do której się udajemy. Jeden fragment brzmi w nim wyjątkowo okrutnie: Wciąż trwają dyskusje na temat tego, czy podczas zabiegu człowiek cokolwiek odczuwa. Niektórzy eksperci są przekonani, że pacjent czuje, że się dusi. Nie udało się jednak jeszcze ustalić tego na pewno. Znowu suche fakty i zero przymiotników. Pełna uczciwość, ale i okrucieństwo.

W ostatniej części przygląda się Rakowski sytuacji, w której sąd decyduje o odłączeniu aparatury podtrzymującej życie pięcioletniego chłopca z powodu naukowo stwierdzonej śmierci mózgu. To zaledwie dwie sceny rozmowy lekarza z dziadkiem dziecka oraz dwóch innych lekarek. I znowu punkt widzenia osoby bezpośrednio zaangażowanej, przepełnionej emocjami zderza się z chłodem stanu dzisiejszej nauki, która niczym Kordelia w „Królu Learze”, mówi o tych przypadkach: „ani mniej, ani więcej”. A tak naprawdę zderza się ze śmiercią i faktem, że wciąż jest dla nas jedną wielką zagadką. Niezwykle zaskakujące, a wręcz ironiczne z tej perspektywy wydaje się pojawienie się w finale małego chłopca, który wciela się tu w odchodzącego Dominika. Miałem wrażenie, że to deska ratunkowa rzucona tu trzymanemu na dystans widzowi Jakby Rakowski chciał się nad nami na końcu ulitować, mówiąc: no dobrze, po wszystkim nie będziecie sami, traficie do wspólnoty. Czy jednak ta wspólnota to potwierdzony fakt? Nie sądzę, ale pamiętam kwestię Wolanda z Mistrza i Małgorzaty: każdy dostanie to, w co wierzy!

Spektakl jest zagrany znakomicie, zarówno przez zespół Teatru im. Kochanowskiego, jak i przez zaproszone aktorki: Martę Ziębę z Teatru Studio w Warszawie i Teatru Polskiego w Podziemiu, Victorię Lago z Madrytu, wreszcie poznaną mi lata temu w tym mieście – Socorro Anadón z madryckiego Teatru Replika, założonego przez nią wespół z polskim reżyserem, niestrudzonym orędownikiem polskiego teatru w Hiszpanii, Jarosławem Bielskim. Tak naprawdę zresztą, to rzeczywiście zagrana są części pierwsza i trzecia, w drugiej zespół aktorski spektaklu wykonuje pewne czynności i rytuały, ilustrujące czy też będące w kontrze do narracji sączącej się z off-u. Zgodnie zresztą z założeniem tekstu Iwana Wyrypajewa, w twórczości którego ten typ scenicznej obecności i sposobu prezentacji opowieści pojawia się bardzo często. Jeśli mówimy o samym rzemiośle przedstawienia, na pochwały zasługują autorzy/autorki całej sfery wizualnej (Maria Jankowska, Paula Grocholska, Bogumił Palewicz, Wojciech Kapela). Nieoczywista, budująca napięcie, ale też i klimat spektaklu jest muzyka Tao Gutiérreza. Bo spektakl Rakowskiego to ewidentnie teatr stylistyczny, niespieszny, z porozciąganą perspektywą czasową. Teatr mówiący o rzeczach ostatecznych w niekonwencjonalny sposób, którego dziś w Polsce za wiele nie ma.

Norbert Rakowski zrobił spektakl, który jest jak stary telewizor marki Rubin: możesz w nim obejrzeć coś o eutanazji i śmierci w ogóle, spojrzeć na nią w różny sposób, ale gdy spróbujesz się dostać do jego środka, w poczuciu, że tam, w jego wnętrzu znajdziesz coś więcej, okaże się, że to tylko mechanizm z lampami, układami scalonymi itp. Zostaniesz więc z jakąś lampą w ręku, ale dobre i to! Lampa w procesie myślenia może przecież symbolizować oświecenie, w kwestii eutanazji zaś na pewno wielu z nas go potrzebuje.