Gdy tak siedziałem na widowni Teatru Capitol we Wrocławiu i oglądałem spektakl Mateusza Pakuły, przypomniała mi się historia, którą przeżyłem kilka lat temu w banku, w którym mam konto. Oto w reklamie śliczna pani zachęcała mnie do spersonalizowania mojej karty bankomatowej: zamiast nudnego, brzydkiego, bankowego outfitu, zaprojektowanego przez najgorszych artystów, jakich chyba udało się znaleźć na rynku, mogę użyć własnego zdjęcia, które bank – chcąc żebym poczuł się wyjątkowy – wydrukuje na mojej karcie. Wysłałem więc prywatne zdjęcie z Grenady i czekałem na akceptację. Pierwszy zonk – ktoś jednak musiał zaakceptować moje prawo do wyjątkowości, nie było ono takie oczywiste. Odmowna odpowiedź mnie zdumiała. Jako że na zdjęciu słynnej Alhambry byli jacyś przypadkowi turyści, bank się nie zgodził na ów wizerunek, tłumacząc się brakiem zgody owych ludzi (choć nie było mowy o rozpoznaniu ich twarzy) i przesłał mi regulamin, określający, co na takim zdjęciu do karty (jakieś dwie strony) może się znajdować. Jak sobie możecie wyobrazić, nie mogło się tam znaleźć prawie nic. Tak więc po tygodniu korzystania ze wspaniałej, dbającej o moje samopoczucie oferty banku, nauczyłem się, że moja wolność rozbija się prawie o wszystko, z wyjątkiem kwiatów na łące czy budynków typu Koloseum (bez ludzi), pod dodatkowym warunkiem, że nie zdobi ich żaden napis, czy nie daj Boże reklama. Wniosek był jeden – do dupy z taką wolnością.
Złote płyty Mateusza Pakuły odwołują się do autentycznego epizodu z 1976. roku, kiedy to Carl Sagan (w rzeczywistości wspólnie z Frankiem Drakiem), najsłynniejszy w świecie kosmolog i popularyzator wiedzy o kosmosie otrzymuje od NASA niezwykłe zlecenie. Razem ze współpracownikami, najlepiej powołanym przez siebie komitetem, ma wybrać materiały na Złote Płyty, które polecą z sondami Voyager w kosmos – materiały, które odczytają przedstawiciele obcych cywilizacji napotkawszy ziemskie sondy na swojej drodze. List w butelce. Wrzucony w ocean wszechświata. List do inteligentnych istot w kosmosie, biogram ludzkości i pozdrowienia od ludzkości. Wiadomość, która przetrwa miliard lat (fragment tekstu spektaklu). Szkieletem fabularnym przedstawienia okazuje się więc kilka posiedzeń owego komitetu, powołanego przez Carla Sagana (Rafał Derkacz), żeby wybrać odpowiednie materiały. Ich konkluzję można by sprowadzić do tej samej puenty, co w opowieści z banku – do dupy z taką wolnością. Każdy bowiem pomysł członków komisji spotyka się z cenzurą NASA, sprytnie komunikowaną tu przy pomocy telefonu przez niewidzialną dla nas „górę”. Argumenty są podobne do tych z banku, tylko inaczej motywowane. Generalnie najważniejsze jest dobro instytucji, aczkolwiek w banku rządzą nim pieniądze i motywowany nimi strach przed procesami, NASA zaś kieruje się realną polityką wobec Obcego (nazywanego tu pieszczotliwie – ufolem), do którego ów komunikat ma dotrzeć.
Ciekawy jest podział tej komisji, którą stanowi grupa kosmicznych specjalistów/zapaleńców ze zjawiskową Frank na czele (znakomita Emose Katarzyna Uhunmwangho). Z tą postacią związany jest zresztą niezwykle intrygujący wątek. Na samym końcu spektaklu dowiadujemy się bowiem z offu, że pierwszą w historii szefową Centrum Lotów Kosmicznych NASA i pierwszą osobą składającą w czasie ceremonii powołania przysięgę nie na Biblię, jak to się zawsze robiło, a na naukową książkę Carla Sagana właśnie (Niebieska kropka) została Makenzie Lystrup. W tym momencie Emose Katarzyna Uhunmwangho zaczyna się nam kłaniać, sugerując, że to ona. Cieszymy się, bo zmiana nieprzyjemnych białych kolesi na sympatyczną czarnoskórą kobietę wydaje się dziś i naturalna, i pożądana. Coś tu jednak nie gra, bo przecież w tym spektaklu ma ona na imię Frank. Nie pasuje też jej strategia dojścia do tej funkcji. Wprawdzie jej wcześniejsze wykłady, w których meandry zarośniętej waginy ze zdjęcia objaśnia nam za pomocą fragmentów Władcy pierścieni, są brawurowe, aczkolwiek każą nam jednocześnie być co najmniej sceptycznymi wobec kierunku, w którym podąży NASA, a wraz z nią nasz świat pod jej rządami. Bo choć na pierwszy rzut oka strategią Frank/Makenzie wydaje się ironia, wynikająca z konieczności dopasowania się do systemu, to gdzieś z tyłu głowy pomyślałem, że można ją też podejrzewać o koniunkturalizm i chęć zrobienia kariery za wszelką cenę, na zasadzie tisze budiesz, dalsze jedziesz.
W finale okazuje się, że Frank, jak nas informuje narrator spektaklu: tak naprawdę nie był czarnoskórą kobietą, tylko białym heteroseksualnym facetem. Cóż, nobody’s perfect. Wszystko więc staje się jasne: nie dość, że w kwestii kariery Frank wszystko teraz pasuje, to jeszcze okazuje się, że owa realna Makenzie również jest białą badaczką. Zestawienie jej zaś z Frank, a więc z heteroseksualnym białym karierowiczem, każe nam myśleć, że dużo jeszcze przed nami w kwestii zmian i budowy naszego nowego wspaniałego świata. Teatr zaś na razie jest jedynym miejscem, w którym możemy w pełni świętować naprawdę dobrą zmianą.
Drugą „częścią” tej komisji jest biały heteroseksualny mężczyzna koło czterdziestki, o wdzięcznym nazwisku Dick Black (Czarny fiut), w pełni charakteryzującym jego funkcję i charakter. Facet trzyma się z boku i ma władzę, a raczej w imieniu prawdziwej „władzy” pilnuje pozostałych, czasem komunikując im to, co wolno, a czego nie. Gra ze zmianą koloru skóry Frank pozwala myśleć, że nazwisko Dicka może również sugerować jego pochodzenie, zwracając uwagę na to, że część ludzi, która powinna być najbardziej zainteresowana zmianą, dobrze się w systemie niewolniczym odnalazła, wystarczy bowiem dać im nieco władzy nad resztą i sprawa załatwiona. Problemy więc z przewrotem, jaki ma się dokonać dzisiaj jako efekt zmian generacyjnych, wydają się zarysowane klarownie, choć przewrotnie. 50 lat temu światem (w tej roli NASA) rządzili biali heteroseksualni brutale, wykorzystując innych podporządkowanych im mężczyzn. Dziś jest prawie tak samo, myśl bowiem, żeby w swoich Białych Domach zamienili się miejscami ze swoimi ofiarami, przywracając w ten sposób dziejową sprawiedliwość, swoją materializację znajduje tylko w teatrze.
Gdy się popatrzy bez filtrów na pozostałe osoby z naszego uroczego, kosmologicznego, postępowego rzekomo towarzystwa, okazuje się, że też mają swoje za uszami. Sprawa złotych płyt wygląda przecież na bardzo ważną dla wspólnoty, mamy wszak wykreować jej wizerunek na spotkanie z Obcymi, zgodnie z poprawnością polityczną nazywanymi tu „kosmitami” (w opozycji do pogardliwych ufoli, używanych przez Dicka). Troska, naukowy namysł i rozsądek są tu więc i pożądane, i konieczne. I dzieje się tak, że wszyscy się nimi kierują, ale tylko do pewnego momentu, czyli do chwili, gdy jeden z członków komisji, Tim (Albert Pyśk) nakryje słynnego Carla Sagana w niedwuznacznej sytuacji ze swoją żoną, Ann (Helena Sujecka). Jak sobie można wyobrazić, sprawy naszej planety, jej wizerunek czy odpowiedzialność za kontakty całej ludzkości z obcymi staną się nagle mało ważne, bo przecież najważniejsze dla ludzi jest przede wszystkim to, kto z kim spał i dlaczego (zwłaszcza że chodzi o osoby najbliższe). Za tę dyskretną krytykę naszych przywar, satyrę na „żelazną” konsekwencję człowieka w walce o dobrostan wspólnoty, należy Mateusza Pakułę najzwyczajniej w świecie pochwalić. Zrobione jest to przenikliwie i ironicznie, tropienie zaś śladów tych zabiegów należy do największych przyjemności, jakie dają Złote płyty.
Napisane to jest pysznie, z klasą, prostotą, ale i szacunkiem dla inteligencji widza. Tak samo zresztą wyreżyserowane: lekko, z pomysłem, ironią i dużym dystansem do samej opowieści. Aktorzy bez wyjątku są świetni. Króluje Emose Katarzyna Uhunmwangho. Jej Frank jest zdystansowana i nieco ironiczna, budzi natychmiastową sympatię, gdy więc dowiadujemy się, że faktycznie nie istnieje, robi nam się naprawdę przykro. Finałowy twist sprawia, że jeszcze raz w pamięci analizujemy jej kreację. Okazuje się wtedy, że zagrała całość jeszcze lepiej, niż nam się na początku wydawało. Znakomity jest też Michał Zborowski jako Czarny Fiut, kilka charakterystycznych detali (specyficzne podejście do jedzenia) oraz żelazna konsekwencja w ich niestrudzonej eksploatacji robią rolę i cały spektakl. Ta strategia zresztą sprawdza się i w przypadku pozostałych aktorów. Romantyczny i nieporadny wydaje się początkowo Carl Derkacza, po tym jednak, jak złapany na gorącym uczynku z Ann, kica z opuszczonymi spodniami w popłochu, zasłona złudzeń opada. Bo każdy jest tu jakąś lepszą wersją siebie, której w spektaklu Pakuły starcza ledwie na godzinę. Potem się o niej zapomina, bo nasze prawdziwe ja (to indywidualne, ale i to społeczne) domaga się ekspresji, a ta pięknie nas odkrywa, ukazując naszą nieco gorszą stronę. Śmiejemy się jednak serdecznie i szczerze, bo Mateusz Pakuła ze swoim zespołem patrzy na nas z miłością i pobłażaniem, jako narkotyk na wszystkie nasze bolączki serwując nam większe dawki muzyki Chucka Berry’ego.
Skoro już jesteśmy przy muzyce, to czas się pochylić nad piętą achillesową tego spektaklu, czyli piosenkami. Nie chodzi jednak o ich muzyczną jakość czy aranżację. W strukturze tekstu Mateusza Pakuły pojawiają się one generalnie w charakterze komentarza do scen, które dzięki nim są ze sobą całkiem zmyślnie połączone. Ich wybór jest znakomity, stanowią one bowiem ścieżkę dźwiękową połowy lat 70. XX wieku, w których dzieje się akcja spektaklu, ale nie są niestety w żaden sposób tłumaczone, w związku z tym część widzów pozostaje wykluczona. Osobiście byłem świadkiem rozczarowania państwa w średnim wieku, którzy nie mówili po angielsku i nic nie rozumieli, choć mieli świadomość, że treść piosenek jest ważna. Sam nieźle znam angielski, ale część tekstów jest niezrozumiale przez artystów Capitolu zaśpiewana (żadnych problemów z tym językiem nie ma tu chyba tylko Emose), głośność muzyki też zresztą robi swoje. A szkoda, bo one dają tu szansę na głębokie przeżycie (na styku zdarzeń i ich muzycznego komentarza). Finałowa piosenka Led Zeppelin When the Levee Breaks, w czasie której kosmologiczne towarzystwo przeżywa apogeum kryzysu w swoich szeregach (oscarowa choreografia Mikołaja Karczewskiego i baftowe jej wykonanie), pokazuje jeszcze jeden mankament niektórych piosenek: to brak scenicznej akcji w czasie ich śpiewania. Są momenty, w których bohaterowie coś przeżywają, w związku z tym stają na proscenium i śpiewają piosenkę. Za akcję robią wtedy wizualizacje, ale to za mało. Wystarczą dwie niezrozumiałe linijki piosenki i momentalnie robi się scena o czekaniu, aż ta się skończy. Jeśli nie dało się wymyślić czegoś w stylu jatki (rozumiem, że czasem te utwory są odpowiednikami monologów i chodziło o czystość emocji), to trzeba było chociaż dać napisy. Nie łudźmy się, widzowie w Polsce wciąż nie znają angielskiego, zresztą zrozumienie tekstów piosenek śpiewanych na żywo nie zawsze zależy tylko od wykonawców czy znajomości języka ich lub widzów.
Choć wszyscy realizatorzy/realizatorki wywiązali się ze swoich zadań znakomicie, chciałbym specjalnie wyróżnić Justynę Elminowską za obłędną scenografię i znakomite kostiumy. Rzadko się widzi w teatrze tak świetnie zaprojektowane ciuchy, wykonane do tego z materiałów niekojarzących się z tandetą. Warto też wspomnieć o samej muzyce i aranżacjach piosenek (Antonis Skolias, Zuzanna Skolias – Pakuła), które – choć generalnie znane – prezentują nam się tu w ciekawych nieoczywistych wersjach.
Choć trochę tu pomarudziłem, bawiłem się na spektaklu Pakuły przednio, na tyle znakomicie, że zapomniałem nawet, że pół godziny przed spektaklem, w drodze do teatru, padło mi auto. Prywatną histerię uśmierzył już pierwszy filmik ukazujący, że zdarzenie tego typu w opozycji do kosmosu jest kompletnie nieistotne. W moim prywatnym katalogu ocen spektaklu, to ewidentny znak, że oglądałem w Capitolu very, very good theatre!