Historia opowiedziana w libretcie Giambatisty Varesco brzmi dziwnie znajomo, zwłaszcza po obejrzeniu „Jephte” Krzysztofa Garbaczewskiego. Okazuje się bowiem, że eksponuje i eksploruje tę samą sytuację tragiczną: oto walczący z wrogiem wódz popada w poważne tarapaty, żeby więc się uratować, obiecuje bóstwu, że złoży mu w ofierze pierwszą istotę, jaką napotka po szczęśliwym powrocie do domu. W przypadku starotestamentowego Jephte jest to ukochana córka, w przypadku mitologicznego kreteńskiego króla Idomeneusa – syn. O ile libretto do prezentowanego w ramach Opera Rara chwilę wcześniej utworu Giacomo Carissimiego „Jephte” nie było zbyt skomplikowane, o tyle opowieść Varesco o Idomeneusie wydaje się już dużo bardziej rozbudowana. W pierwszym przypadku mit został po prostu udramatyzowany, w drugim – przetransponowany na pełnoprawny dramat, ze zmienionym wobec jego wersji zakończeniem. Ono zresztą wydaje mi się tu najbardziej interesujące: Idomeneus musi poświęcić swego syna Idamante. Ten jednak – inaczej niż w mitologii – unika swego przeznaczenia, wygrywając walkę z zesłanym przez rozgniewanego Neptuna potworem. Gdy mimo wszystko ojciec chce go poświęcić na ołtarzu, rzeczony bóg, na zasadzie deux ex machina, pojawia się w przestrzeni zdarzeń i zmienia swe żądanie. Idamante ma nie tylko ocaleć, ale też przejąć po ojcu władzę na Krecie i poślubić trojańską brankę, Ilię, w której jest zakochany. Nie wiem, jak było w czasach greckich czy za życia Mozarta, ale z perspektywy naszych czasów dobrowolne oddanie władzy to chyba największy wymiar kary dla rządzących, większy nawet niż poświęcenie swoich bliskich. A może się mylę?
W znakomitej koncertowej wersji tej opery, którą obejrzeliśmy na zakończenie Opera Rara, teatru było więcej, niż można się było spodziewać. Znakomici artyści (wrócę do nich za chwilę) odtwarzali swoje postaci, Chór Capelli Cracoviensis kreował kreteńskie społeczeństwo połączone czasem z trojańskimi jeńcami, orkiestra zaś pod batutą mistrza Alessandro Moccii wyczarowywała z partytury Mozarta pejzaż, z którego cała ta opowieść się wysnuwała i do którego w końcu również wracała. Świetnie to było widać w sposobie, w jaki śpiewacy pojawiali się na scenie. Przechodzili z partyturą Mozarta w ręku obok muzyków lekko, slalomem docierając do swoich pulpitów, jak gdyby ich postaci (a wraz z nimi cała ta opowieść) wyłaniały się właśnie z muzyki Mozarta. Ich stroje, makijaże, fryzury były całkiem prywatne, ale używając jakiegoś detalu, bransolety czy odpowiedniego upięcia włosów, prowadziły naszą wyobraźnię również w kierunku tej opowieści. Zwłaszcza że działania sceniczne bohaterów oparte były już na silnych emocjach śpiewaków, a relacje między nimi stanowiły o autentyczności tej opowieści.
Ciekawe, że ów boski GŁOS decydujący ostatecznie w kluczowym momencie o losie bohatera został tu przydzielony jednemu z chórzystów, a więc przedstawicielowi zbiorowego aktora Chóru, odtwarzającego w tej strukturze postać Kreteńskiego Ludu. Z tej perspektywy nie ma więc żadnego Neptuna, ponieważ „bogiem” jest Lud, który, widząc jak sobie z zagrożeniem poradził młody Idamantes, nie tylko nie chce go rzucić na pożarcie religijnych guseł, ale życzy sobie mieć w nim obrońcę i pana. Zwłaszcza że jego ojciec w godzinie próby niezbyt się sprawdził, zbyt długo bowiem hamletyzował. Cóż, vox populi, vox dei…
Wieczór w Teatrze im. Słowackiego był niezwykle udany, ale jakże mogłoby być inaczej, gdy w roli Idomenea mogliśmy podziwiać jednego z najwybitniejszych współczesnych tenorów – Iana Bostridge’a. Nie będę tu pisać o jego nagrodach Grammy i niezliczonych występach na największych scenach świata, bo to oczywistości. Wspomnę raczej o tym, że Bostridge jest również wybitnym intelektualistą, badaczem muzyki, muzykologiem, a jego warsztat pisarski, talent oraz erudycję możecie właśnie podziwiać w dopiero co wydanej w Polsce książce Podróż zimowa. Anatomia obsesji (znakomite tłumaczenie Szymona Żuchowskiego i Jacka Dehnela), poświęconej cyklowi Franza Schuberta. To ważne, gdyż tym właśnie intelektualnym sznytem, pewnego rodzaju dystynkcją, naznacza Bostridge Idomenea, od którego na dobrą sprawę od początku wieje emocjonalnym chłodem. Śpiewa przepięknie, z chirurgiczną precyzją, stając się uosobieniem muzycznego i wokalnego porządku w wykonywaniu Mozartowskiej partytury. W zupełnej opozycji zresztą do swego syna Idamante, którego młodość i porywczość znakomity kontratenor Kangmin Justin Kim oddaje na niesłychanie wysokim diapazonie emocji. Jego bohatera jest pełno wszędzie, gdy się pojawia na scenie, ma się wrażenie, że w pejzażu wokalnym opery rozpala się wielkie ognisko. Świetnie to wyczuwa sopranistka Ana Prohaska w roli jego ukochanej Ilii, czerpiąc z tej energii na różne sposoby, przez co ich miłosne sceny należą do najlepszych w spektaklu.
Z antynomii: emocje kontra intelektualny chłód, wynika jeszcze jeden ważny wniosek. Nowy typ władcy, na jakiego jest teraz zapotrzebowanie. Lud, pod płaszczykiem abstrakcyjnej Neptunowej woli, wybrał przecież na swojego władcę młodego, pełnego skrajnych emocji, lekko queerowego Idamante (nowoczesna fryzura, głos kontratenora), a pożegnał nobliwego, świetnie wykształconego, doświadczonego intelektualistę, dziś powiedzielibyśmy: swój „autorytet”. A czy nie jest to przypadkiem znak czasów i odpowiednie odczytanie nastrojów wielu społeczeństw, mających dość zastanego, uporządkowanego i od lat tak samo poukładanego świata? Czy nie żyjemy w epoce, w której rządzą emocje i wrażenia? No właśnie… Intuicja mi podpowiada, że przy kompletowaniu obsady do tego typu wydarzenia nie do końca decyduje wizja artystyczna (zwłaszcza że spektakl ten był jednorazową wersją koncertową), ale dostępności wybitnych śpiewaków, których bardzo chce się zaprosić. Wtedy jednak w teatrze/operze naprawdę trzeba mieć szczęście, żeby się wszystko ze sobą ułożyło w coś więcej niż dobry „wykon”. Przy krakowskim Idomeneo absolutnie tak się stało.
Pięknie się też różnicowały tego wieczoru dwie bohaterki rywalizujące o względy Idamantego: wspomniana tu już Illia w delikatnej, mieniącej się wieloma odcieniami emocji kreacji Anny Prohaskiej, oraz Elektra – prowadzona przez Ewę Tracz czystym, mocnym jak dzwon sopranem, który od pierwszych dźwięków budował majestat i nieustępliwy charakter córki wielkiego Agamemnona, godnej spadkobierczyni królewskiego rodu Atrydów. Było jej o wiele bliżej do Idomenea niż Idamante, może dlatego przegrała.
Spektakl był wspaniały, to wszystko bowiem zatopione zostało w znakomitej, świetnie przez Capellę Cracoviensis zagranej muzyce Mozarta, ale o tym, że jest on geniuszem, nikogo chyba przekonywać nie trzeba!