Willy Loman w II akcie dramatu Millera przychodzi do restauracji Franka przy Czterdziestej Ósmej, żeby spotkać się z synami, którzy chcą go zaprosić na obiad. Idzie tu prosto od swojego przyjaciela Charliego, od którego kolejny raz musiał pożyczyć pieniądze na rachunki. Jest dodatkowo zdruzgotany tym, że jego młody szef, Howard, zamiast dać mu jakąś pracę na miejscu i zaliczkę, wyrzucił go na bruk. W restauracji są już obaj jego synowie, którzy czekając na niego, umilają sobie czas dyskusjami z kelnerem oraz podrywaniem pań lekkich obyczajów.
U Brzyka Loman w brawurowej kreacji Juliusza Chrząstowskiego, kiedy już zakończy upokarzającą rozmowę z Charliem, udaje się na wybudowaną na scenie na zasadzie lustra pustą widownię, żeby – niczym widz w teatrze – pooglądać sobie scenę, w której jego synowie oczekują go w restauracji. Warto dodać, że widownia ta pojawia się dopiero w II części łódzkiego spektaklu Brzyka, ale o tym – za chwilę. W tym samym czasie na scenę wytacza się kilkadziesiąt piłeczek do tenisa a przestrzeń intymnej rozmowy z Charliem zamienia się w restaurację Franka. Pojawia się refleksja Happiego o homarach, przychodzi Biff zdruzgotany wizytą u Bena Olivera i jakby spod ziemi wyrastają panienki lekkich obyczajów. Restauracja Franka przeobraża się więc w naszej wyobraźni nie w miły ekskluzywny lokal, a w szemraną spelunę. Gdy tak patrzyłem na Lomana, zatrwożonego obrazem z życia swoich synów, ów tenis, homar, dziwki oraz eskapistyczny hedonizmu braci Lomanów odesłał mnie do twórczości znakomitego amerykańskiego pisarza Davida Fostera Wallace’a, autora słynnego Infinite Jest czy Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi, które wraz z innymi jego utworami odmalowały głęboką panoramę gnijącej w moralnym brudzie liberalno-kapitalistycznej Ameryki wraz z dusznym, pełnym beznadziei pejzażem wewnętrznym kształtującego ją społeczeństwa. Z tego tła wyłania się wstrząsający portret generacji X, którą sam autor Infinite Jest w jednym z wywiadów opisywał tak:
„Większość moich przyjaciół to niezwykle bystrzy, uprzywilejowani, dobrze wykształceni Amerykanie, którzy są smutni na pewnym poziomie i myślę, że ma to coś wspólnego z samotnością. Opowiadam to trochę na wyrost, ale taką mam opinię, myślę, że w jakiś sposób kultura nauczyła nas – lub pozwoliliśmy, by nas nauczyła – że celem życia jest zdobycie jak największej ilości dóbr oraz doświadczenie jak najwięcej przyjemności, a ukrytą obietnicą jest to, że uczyni cię to szczęśliwym. Wiem, że to niemal obraźliwie uproszczenie, ale skutki tego wcale nie są już takie proste. Nie mam dzieci, ale mam obsesję na punkcie tego, co moje dzieci pomyślą o mnie i o nas, o tym, co zrobiliśmy ze wszystkim, co nam dano i dlaczego jesteśmy tacy smutni.”
Gdy się przyłoży te słowa, ale i całą twórczość Davida Fostera Wallace’a do losów braci Lomanów świetnie się odnajdujących w spelunie Franka przy Czterdziestej Ósmej, ale już niekoniecznie w życiu, otrzymujemy w spektaklu Brzyka wstrząsający pejzaż trzydziestolatków, goniących za jak największą ilością dóbr i przyjemności, żeby uciec od chronicznej i zabijającej ich powoli depresji. Sam Wallace, nie mogąc sobie z nią poradzić, popełnił w końcu samobójstwo. Ot taka ponura karma współczesnych młodych, pogubionych chłopaków…
Młode kobiety z kolei ukazuje Brzyk, zamieniając płeć Howarda Wagnera – syna wieloletniego szefa Williego Lomana – który w dramacie Millera jako dziedzic ojcowskiej fortuny bez skrupułów wyrzuca go na bruk. W łódzkim spektaklu Howard ma więc postać nieco zahukanej, niczym się niewyróżniającej dziewczyny, przed którą świat stanął otworem dopiero wtedy, gdy po śmierci ojca przejęła rodzinny interes. I mimo że Howard (Karolina Bednarek) jest niepewna siebie, wycofana, stanowczość zaś nie przychodzi jej z pewnością łatwo, znajduje w sobie siłę, żeby wreszcie powiedzieć Lomanowi „dość” i odesłać go w społeczny niebyt. Młoda dziewczyna zwalnia pięćdziesięcioletniego, heteroseksulanego, białego mężczyznę, który przestał być już społecznie użyteczny, zwłaszcza że wciąż zamęcza świat swym egotyzmem i patriarchalnym myśleniem. Byłoby to skrajnie banalne, gdyby nie było prawdziwe.
Gdy zebrać to wszystko w całość, okazuje się, że Brzyk w niezwykle ciekawy sposób ukazał nie tyle samego odchodzącego do historii ojca rodziny, pana i władcę, co również skutki jego myślenia i działań, odciśnięte niczym piętno w sposobie funkcjonowania, myślenia o świecie czy realizacji ambicji i marzeń jego synów. Co ciekawe, w finale sekwencji restauracyjnej, Loman musi opuścić widownię i dzięki osobistemu udziałowi w „teatrze”, który w sumie wyreżyserował, skonfrontować się z efektami swojej wieloletniej „pracy”. Gdy chłopcy zostawią go w knajpie na pastwę losu, nie bacząc na to, że może teraz właśnie, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebuje ich pomocy, Willy dozna upokorzenia, ale i rozpoznania, że świat, który – jak mu się wydawało – kontroluje i którym zarządza, nie istnieje. Wtedy pierwszy raz zrobiło mi się Williego Lomana żal, aczkolwiek w spektaklu Brzyka takich momentów wydaje się być naprawdę niewiele.
Willy Loman Chrząstowskiego to ktoś, kto absolutnie dominuje przestrzeń, w której się znajduje. W pierwszej części spektaklu Brzyka wszyscy bohaterowie mówią naturalnie, używając swoich przyrodzonych zdolności, dysproporcja więc między, charyzmatycznym, potężnym głosem Chrząstowskiego – zwłaszcza że spektakl wychodzi poza scenę na widownię, a nawet na foyer – a głosami jego żony Lindy (Katarzyna Żak), synów, Biffa i Happiego (Maciej Kobiela, Damian Sosnowski) czy innych postaci tej opowieści, wydaje się ogromna. Przepaść jest tak wielka, że są momenty, że pozostałych w ogóle nie słychać, w związku z tym ma się wrażenie, że uczestniczymy w monodramie Lomana, który na dobrą sprawę potrzebuje tylko aktorskich figurek, umownie przebranych za członków jego świata, żeby się od nich odbijać i mówić: wygłaszać opinię, perorować, pohukiwać, chwalić się i zarządzać. Chrząstowski od pierwszej chwili, gdy wchodzi do teatru przez widownię, jest z jednej strony absorbujący, z drugiej niezwykle męczący. Wchodzi i mówi, że jest zmęczony, i to właściwie w pierwszej części będzie jedyna prawdziwa jego kwestia. Od tego momentu rusza do przodu, słowa zaś coraz mocniej zaczynają się rozjeżdżać z jego właściwym stanem, jak i z faktycznym obrazem rzeczywistości. W efekcie w finale I aktu otrzymamy rodzaj ataku szaleństwa, które w jakimś stopniu skojarzyło mi się ze sceną burzy w Królu Learze.
W II akcie na ziemię ściąga Williego Lomana brak pieniędzy i prośba Lindy, żeby poprosił Howard o zaliczkę na bieżące rachunki. Ten pozornie realny charakter tej części spektaklu podkreśla fakt, że wszyscy bohaterowie mają mikroporty, a więc ich głosy liczą się teraz po równo (przynajmniej tak się twórcom wydaje, o czym za chwilę). Jako że cały dramat rozgrywa się oryginalnie w głowie Williego i jest tak naprawdę przedśmiertnym kolażem różnych jego życiowych sytuacji, projekcji i urojonych wspomnień, jakie mu się w głowie kłębią, taka gra mikroportem i słyszalnością wydaje się tu niezwykle interesująca. Chrząstowski reaguje tu już raczej zgodnie z zasadami psychologii: słucha i często jest obecny w kontaktach z innymi. Zamiast zatapiać się w chaosie myśli i rojeń, zaczyna logicznie i jasno myśleć. Pomyślałem o nim, że jego los jest tożsamy z niezmiennie obecną w spektaklu piękną, zieloną lodówką Hastingsa, za którą ostatnia rata jest już widoczna na horyzoncie czasowym rodziny Lomanów, zarówno w dramacie, jak i u Brzyka:
„Kto słyszał o lodówkach Hastingsa? Chciałbym raz w życiu mieć coś na własność, zanim się popsuje. Stale ścigam się ze śmietnikiem. Ledwie spłaciłem samochód, już jest na ostatnich nogach. Lodówka pożera pasy jak zwariowana. Oni to sobie wyliczają. Tak wyliczają, że kiedy wreszcie spłacisz jakąś rzecz, już jest do niczego”
Willy Loman doczekał wprawdzie momentu, gdy prawie cała prawda o nim i jego rodzinie wyszła wreszcie na jaw (spłacając tym samym ostatnie raty życiowego kredytu), ale gdy już tylko wystarczyło głęboko odetchnąć i żyć dalej, jego wewnętrzny mechanizm się zepsuł, doprowadził go do ostatecznej awarii, czyli do grobu. Pięknie gra tę potężną awarię „ludzkiej lodówki”, tego niewymiennego zdawałoby się na początku mebla w salonie Lomanów, Juliusz Chrząstowski. „Jej” nadprogramowość, pogubienie w zadaniach czy dramatyczne zawieszenia oddaje krakowski aktor po mistrzowsku, dystansując znacznie poziomem aktorstwa całą załogę Teatru Nowego.
Obsadzenie aktora koło pięćdziesiątki nadaje oczywiście tej opowieści nieco innego charakteru, zwracając uwagę, że w dzisiejszych czasach prowadzona przez młode pokolenie polityka culture cancel spotyka się w swoich założeniach z ageizmem. Jakich by zresztą zjawisk współczesnej kultury ze sobą nie łączono, chodzi o „symboliczne ojcobójstwo”, co Remigiusz Brzyk jako pięćdziesięciolatek zdaje się w tym spektaklu za pomocą różnych elementów podkreślać. Śmiem nawet twierdzić, że to spektakl również o nim i być może o całym pokoleniu artystów w tym wieku. Łódzki spektakl jest bowiem jawnie autoteatralny: Loman wchodzi w I scenie do swojego domu, ale też i do teatru, który – jak sugeruje nam ciekawa scenografia Mariki Wojciechowskiej – jest ciągle w remoncie. Dalsze czynności bohatera polegają wprawdzie na naprawach domu, w istocie będąc naprawami teatru. Są jednak pozorne, bo nie przynoszą żadnej zmiany. Brzyk, sam będąc reżyserem około pięćdziesiątki, rozlicza się z teatrem również osobiście i – co trzeba podkreślić – robi to pięknie i z klasą. Przyjmuje karę, narzuconą mu przez tekst Millera (samobójstwo Willego/reżysera), ale postanawia tuż przed śmiercią kazać Chrząstowskiemu sadzić małe roślinki. I to w beznadziejnym, betonowym, pozbawionym słońca miejscu. Jeśli ktoś je policzył, to wie, że jest ich dwadzieścia pięć, jeśli sprawdził, ile lat reżyseruje w polskich teatrach Remigiusz Brzyk, to wie, co to może znaczyć. Osobiście uznaję to za piękny symbol wiary w teatr i w sens jego uprawiania nawet po rewolucji, która ma na celu czystki wśród pięćdziesięcioletnich (i starszych) mężczyzn w polskim teatrze.
Niezłym epilogiem całego tego zamieszania jest plakat do spektaklu, jawnie korzystający z obrazu Sasnala Holocaust. I na obrazie, i na plakacie burza wykreowana przez kłębiące się zielone grube fale, namalowane mocnymi pociągnięciami pędzla, znajduje się w tle, z tyłu za bohaterami, nie wiadomo jednak, czy właśnie nadciąga, czy jest już po niej, a może stoi w miejscu, przypominając nam, że ciągle żyjemy w jej cieniu. Pomijając stosowność tej metafory, wydaje się ona nieźle stawiać pytanie o miejsce i skuteczność rewolucji wybuchłej na gruncie ruchu me too.
Na koniec wypada zapytać, czy spektakl się udał. I tu mam niestety mieszane uczucia, a to ze względu na wielkie ryzyko pomysłu z mikroportami. W pierwszej części większości bohaterów, zwłaszcza Happy’ego i Lindy nie słychać. A jak nie słychać, pojawia się zniecierpliwienie i nuda. Następuje przerwa i część ludzi wychodzi (tak było na premierze), w moim pojęciu dlatego, że nie rozumie, o co chodzi. A to dlatego, że dopiero druga część daje szansę na zrozumienie, o co z tymi mikroportami chodzi, ale na tę drugą trzeba zostać. Najgorsze jednak, że po przerwie wprawdzie już wszystkich słychać, ale wciąż aktorstwo reszty zespołu pozostawia wiele do życzenia. Samo w sobie nie jest nawet jakoś specjalnie nietrafione, ale w porównaniu z jakością, jaką serwuje nam Chrząstowski, naprawdę widać różnicę. Nie pomaga też w I akcie fakt, że skonstruowana na krzyku i dominacji postać Lomana jest po prostu męcząca. A szkoda, bo tu wszystko jest wymyślone i zrealizowane naprawdę bardzo dobrze. Może to powinno być grane na małej scenie?
Przyszło mi teraz do głowy, że te problemy to może chichot losu; może zielona burza z plakatu odcięła ekipie Brzyka prąd, ukazując głównie złośliwie zwielokrotniony portret głównego bohatera, z którym mieliśmy się przy pomocy Śmierci komiwojażera skonfrontować? Cóż, to teatr, wszystko jest możliwe, zwłaszcza, że rzeczywistość i tak po swojemu będzie nam wypadać z każdej, nawet najpiękniejszej zielonej lodówki.