“Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego?” – o “Zielonej granicy” Agnieszki Holland

zdj. Agata Kubis

Jest taka książka Johna Maxwella Coetzeego „Czekając na barbarzyńców”. W dużym uproszczeniu opowiada ona o spokojnej nadgranicznej twierdzy, do której ze stolicy przybywa bezwzględny pułkownik Służby Cywilnej Joll, żeby odnaleźć zagrażających imperium barbarzyńców, znajdujących się rzekomo u jego bram i urządzić na nich polowanie. Przybywa i od razu bierze się do rzeczy, stosując metody dalekie od humanitarnych, nie liczy się bowiem prawda, tylko polityczne zamówienie i cel, uświęcający środki. Konkluzja, jak to zazwyczaj u Coetzeego jest prosta i ironiczna: nie ma sensu bać się nadejścia barbarzyńców, bo oni już tu są, siedzą w stolicy i terroryzują całe państwo. Jeden właśnie najechał podgraniczną fortecę i chce wprowadzać tu swoje porządki.
 
Konkluzja „Zielonej granicy” wydaje się podobna a dowodem na to jest zestawienie przyjęcia Ukraińców i uchodźców z bliskiego Wschodu. Jeśli w pierwszych dniach inwazji Putina w Ukrainie mogliśmy z otwartymi ramionami przyjąć dwa miliony naszych sąsiadów, to czemu nie możemy przyjąć kilkudziesięciu tysięcy uchodźców z innego regionu, zwłaszcza, że duża ich część i tak traktuje nasz kraj tranzytowo. Zresztą nie o samo przyjęcie w tym filmie chodzi, a o humanitarne potraktowanie tysięcy ludzi, którzy nagle znaleźli się w pułapce, w pasie ziemi niczyjej, wykorzystywani jako armatnie mięso zarówno przez Putina i Łukaszenkę jak i przez Unią Europejską, reprezentowaną tu przez polski rząd. Traktujący dodatkowo ten nadgraniczny dramat jako „polityczne złoto” i pole doświadczalne swoich autorytarnych ciągot (nie od dziś wiadomo, że stan wyjątkowy, ogłoszony przez Dudę na terenach przygranicznych był całkowicie bezprawny).
 
Chociaż film Holland jest czarno-biały, nic tu nie jest czarno białe. Znakomity jest wątek strażnika granicznego, brawurowo kreowanego przez Tomasza Włosoka, który buduje właśnie dom i wraz z żoną oczekuje dziecka. Kluczową w kontekście jego postaci wydaje się scena, w której musi on przetkać zatkany przez uchodźców gównem kibel w swoim niewykończonym, budowanym w lesie domu. Włosok z gniewem i obrzydzeniem babrze się w gównie a ja mam wrażenie, że scena ta, w sensie metaforycznym, mówi o udziale straży granicznej w całym tym politycznym szambie więcej, niż wszystkie rozpętane przez pisowskie trole dyskusje i awantury o braku szacunku dla polskiego munduru. Barbarzyńcy bowiem naprawdę przybyli na Podlasie, tylko, że z Warszawy, wskazując tym z dnia na dzień spokojnie żyjącym i pracującym ludziom wroga i każąc im przemienić się w pozbawione uczuć bestie. Obraz straży granicznej w tym filmie jest daleki od tego, jaki polski rząd próbuje narzucić społeczeństwu w swoich histerycznych narracjach, powielanych w necie przez opłacone trolle. To grupa względnie normalnych ludzi, do których przychodzi kolejny szef/karierowicz i wydaje „gówniane” rozkazy. Wykonują je, bo muszą, aczkolwiek po jakimś czasie, większość z nich zaczyna czuć dyskomfort, radząc sobie z nim jak się uda, głównie przy pomocy alkoholu i agresji. Oczywiście w każdej grupie zawsze znajdzie się jakiś nadgorliwy „dusiciel”, który jest po prostu psychopatą przebranym w mundur i czerpie szczególną przyjemność z przemocy (termos), ale Holland nie przekracza tu żadnej granicy prawdopodobieństwa czy moralizatorstwa. Pokazuje grupę ludzi, zmuszoną do strasznych rzeczy, skupiając się na jednym jej członku, który powoli doznaje przemiany, odnajdując w sobie i ratując własne człowieczeństwo, a co za tym idzie – rodzinę. Bo film Holland w jednym aspekcie oprócz wizualnego jest czarno-biały. Mając za nic podziały społeczne na pisowców i powców, lewaków i prawaków czy mundurowych i cywilnych (podziały te istnieją, ale są bardzo niejednoznaczne), każe nam sobie odpowiedzieć przed lustrem na proste pytanie kim jesteśmy? Odpowiedzi są dwie: człowiekiem albo ch****. Albo ratujemy drugą osobę w potrzebie albo nie! Bo nie o przyjmowanie uchodźców tu chodzi a o bycie człowiekiem, zwłaszcza w godzinie próby. Wszystko, co pojawia się w waszych odpowiedziach po ale, nie ma już najmniejszego znaczenia.
 
Film jest zrealizowany i zagrany wspaniale. Oprócz Włosoka i aktorów grających uchodźców: (m.in. Jalal Altawil, Behi Djanati Atai, Mohamed Al Rashi), wspaniałą rolę zagrała Maja Ostaszewska jako znudzona stolicą psycholożka, Julia, wychodząca pod wpływem okoliczności ze swojej strefy komfortu (także tej bytowej), jaką sobie stworzyła na malowniczym Podlasiu. Nie daje się również zapomnieć Agaty Kuleszy w postaci przyjaciółki Julii, sympatyczki PO, stawiającej swojej deklarowanej na co dzień empatii podobny do pisowskiego mur, tu symbolizowany przez kwestię użyczenia ekskluzywnego samochodu. Zresztą po części dostaje się w tym filmie wszystkim, nawet wolontariuszom.
Gdy się tak zastanowić na chłodno, bez polityki, to „Zielona granica” z powodzeniem mogłaby stanowić kolejny odcinek „Dekalogu” Kieślowskiego, ilustrując najważniejsze dla katolika przykazanie miłości „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Ciśnie się więc na usta pytanie, co na to polski kościół, bo film Holland – jako, że wzorcowo ilustruje sedno nauczania Chrystusa – powinien być dla każdego katolika lekturą obowiązkową. Niestety, biskupi w tej chwili mają inne sprawy na głowie, w dzień zajmują się polityką i monetyzacją sojuszu z Kaczyńskim, w nocy organizowaniem ekscytujących imprez na plebaniach. Sorry, taki mamy klimat.
[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , | |

1 Komentarz

  1. Ukraińców pisowska władza nie dehumanizowała jak uchodźców z Afryki czy Afganistanu .Do tego ludzie byli przekonani , że Rusy za chwilę zdominują Ukrainę i wejdą do nas i wspólnie stworzymy front.