
zdj. materiały prasowe
Kameralny dramat Beaty Dzianowicz “Strzępy” ukazuje powolny rozpad fajnej normalnej rodziny, zmuszonej na naszych oczach zmierzyć się z postępującą chorobą Alzheimera jednego z jej członków (ojciec, dziadek, teść). Rozpoczyna się od mini-prologu, w którym główny bohater, Adam (Michał Żurawski) wraz ze swoim Ojcem (Grzegorz Przybył), za pomocą fortelu ze śmierdzącym mięsem, przywołuje gdzieś w górach jelenia i sarny, żeby zrobić im unikalne, zjawiskowe zdjęcia. Owa męska wycieczka pięknie ukazuje nam ich intymną relację; zażyłość, wynikającą z ojcowsko-synowskiej miłości. W finale doczekamy kontynuacji tej sceny, z tym tylko zastrzeżeniem, że jej tonacja nie będzie już tak pogodna i radosna. Dojdzie bowiem do przekroczenia, a my zostaniemy pozostawieni przez twórców z nie lada dylematem.
To zresztą najbardziej mi się w tym filmie podoba: postawienie sprawy jasno, że oto będziemy musieli się tu – wraz z bohaterem i jego rodziną – zmierzyć z tematem poważnej i nieuleczalnej choroby rodzica. Jako że ogromna większość z nas się z nią mierzyła, mierzy, bądź żyje w ciągłym strachu, że kiedyś nieuchronnie przyjdzie taki moment, „Strzępy” są filmem, który nikogo nie pozostawi obojętnym. Wybierzcie się na niego, bo film czy szerzej sztuka są między innymi od tego, żeby niczym na poligonie, człowiek mógł sobie przećwiczyć rzeczy i sytuacje, których nawet nie potrafi sobie w stosunku do własnego życia wyobrazić, albo – z innej strony – to miejsce, w którym człowiek ma szansę jeszcze raz, na spokojnie i z bezpiecznym dystansem, przyjrzeć się swoim tragediom i dramatom, żeby wreszcie je pożegnać i wyciągnąć z nich lekcje. Bardzo Wam taką filmową terapię polecam, do czego “Strzępy” wydają się wręcz stworzone.
Tej opowieści by nie było jednak, gdyby nie znakomici aktorzy i aktorki. O wspaniałej, najlepszej chyba w dotychczasowej karierze roli Michała Żurawskiego już wspominałem, podobnie jak o kreacji Grzegorza Przybyła, oddającego w sposób niezwykle poruszający, poszczególne etapy zapadania się swojego bohatera w przepaść choroby. Znakomite są również aktorki, grające żonę i córkę Adama, postaci niezwykle tu ważne, choć w strukturze filmu usytuowane dosłownie o pół kroku za Ojcem i Synem. Agnieszka Radzikowska rysuje portret Bogny, żony zmuszonej w pewnym momencie do dramatycznych wyborów, w sposób niezwykle sugestywny. Ciekawie wygląda tu zwłaszcza dobroć i empatia, z jaką kreuje swoją bohaterkę, w zderzeniu z przemocą, której w pewnym momencie doznaje, co oczywiście diametralnie zmienia i sytuację i sposób gry Radzikowskiej. Odkryciem jednak tego filmu jest nastoletnia Pola Król w roli córki Adama, Zosi. Aktorski instynkt i talent młodej aktorki jest naprawdę zadziwiający, zwłaszcza że w filmie przychodzi aktorom budować rolę nielinearnie. Dla osoby bez większego doświadczenia w tej dziedzinie, mogłoby się to okazać zabójcze. Kreacja Poli jest więc w tym kontekście szczególnie warta zauważenia, zwłaszcza że zbudowana jest odważnie i z dużą precyzją emocjonalną.
Ten film ogląda się jak historię kogoś naprawdę “swojego” – może dalszych kuzynów, może dobrych sąsiadów – a wielka w tym zasługa obsady, złożonej w dużej mierze z aktorów śląskich (znakomity smaczek w postaci dyrektora Teatru Śląskiego, Roberta Talarczyka w roli menela z ukradzionym pieskiem). Znam ich bardzo dobrze i wiem, że choć w większości nie dorównują sławą Borysowi Szycowi czy Annie Dereszowskiej, to są im na pewno równi talentem, przewyższając ich zaś prawdopodobnie ilością wkładanej w swe role pracy i serca. Widać to właśnie w „Strzępach”, które dzięki poruszającej opowieści i braku znanych twarzy, często odrealniających nam oglądaną historię, są filmem prawdziwym i absorbującym uwagę widza przede wszystkim swoją treścią.
Nie jest to film łatwy, ale czy życie, którego strzępy Beata Dzianowicz nam tu pokazuje, takie jest? Idźcie do kina!