Dead man walking – o spektaklu Marcina Libera „Ale z naszymi umarłymi” z Teatru im. Żeromskiego w Kielcach (Kontakt 2023)

zdj. Natalia Kabanow

Zacznę od afery. Kielecki spektakl wywołał wzmożenie jednego z nie najmądrzejszych, ale na pewno gorliwych parlamentarzystów wiadomej partii – nazwisko miłosiernie pominę –  który rozpętał stormshit z kategorii szargają świętości i pamięć „poległych”. Zresztą musiał donieść do centrali, bo rzecz miała dotyczyć Smoleńska, a jak wiadomo, temat to na żoliborskim dworze i niezwykle ważny, i grząski.  Oczywiście poseł się do teatru nie pofatygował, wiadomość o rzekomym skandalu zaczerpnął zaś z głupawego tekstu jednego z moich kolegów, który chyba postradał zmysły, licząc na szybką kapitalizację gigantycznej kuli kontentu, jaką wbrew stanowi faktycznemu, zobaczył w spektaklu Libera. Niewiele znacząca sprawa stała się więc kołem napędowym tradycyjnej prawicowej nagonki, mającej kulminację w histerycznych żądaniach usunięcia dyrektora Kotańskiego ze stanowiska. Poseł chyba jednak wysłał jakiegoś swojego asystenta na spektakl, bo nagonka wygasła tak szybko, jak się zaczęła. Kapiszon był to bowiem wyjątkowo zamokły i niewspółpracujący.

A wszystko przez z pozoru niewinną fabułę książki Jacka Dehnela, która – opierając się na niewątpliwie oryginalnej, aczkolwiek dosłownej interpretacji tytułu esejów Marii Janion „Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi” – opowiada o tym, jak pewnego dnia z grobów w całej Polsce wstali zmarli, żeby pod wodzą obudzonych w następnej kolejności przywódców narodu z różnych epok (m.in. Kościuszki czy Piłsudskiego), ruszyć na podbój świata. Jak pewnie każdy z was wie, większość naszych królów i narodowych bohaterów leży na Wawelu, żeby więc mogli stanąć na czele armii „powróceńców”, muszą powstać. Dehnel załatwia tę sprawę narracją i rozmową. W ogólnej opowieści narratora jest więc mowa o tym, po co „zombiaki” przyszły na Wawel, pojawia się nawet kilka znanych nazwisk, ale nie te najgorętsze. Kilka stron dalej jest zaś scena, w której jeden z głównych bohaterów powieści, Kuba ogląda wraz ze swoim chłopakiem, Tomkiem telewizyjny program publicystyczny, w finale którego, właściwie już na napisach końcowych, słychać strzęp rozmowy zaproszonych do studia filozofa i socjolożki. Dowiadujemy się z niego, że na Wawelu wstali „wszyscy” bez wyjątku, nawet „ci… wie pan… też”. Afera była kuriozalna tym bardziej, że Liber z autorem adaptacji książki, Michałem Kmiecikiem, akurat tę ostatnią scenę wycięli. Stwierdzenie więc, że twórcy obrażają pamięć prezydenckiej pary, było co najmniej głupotą, zresztą kwestia ta w ogóle nie była tematem jakiejś istotnej dyskusji, zarówno w książce, jak i w spektaklu. Zrozumiałbym jeszcze gniew apologetów rządzącej partii z powodu tego, że twórcy pominęli w tej opowieści byłego prezydenta, zwłaszcza że na czele armii polskich zombie, zdobywających świat, stanęli najważniejsi Polacy w historii, ale do tego trzeba by mieć rozum, kompetencje i przysłowiowe „jaja”, nie mówiąc już o umiejętności zrozumienia tekstu pisanego, wraz z jego teatralnym wariantem. Jakby zresztą nie było, skończyło się burzą w szklance wody, góra zaś w sumie urodziła mysz.

Sam spektakl Libera zrealizowany jest bardzo ciekawie, z pazurem i ironią, które wydają się już klasycznymi elementami teatru tego reżysera. Twórcy wykorzystują wprawdzie opowieść Dehnela w całości, ale jest ona przez Michała Kmiecika uproszczona, ze zmienionym zakończeniem. Inny jest też narrator, w roli którego obsadzeni zostali muzycy zespołu o wdzięcznej nazwie Nagrobki, nie pierwszy już raz zaproszeni przez Marcina Libera do współpracy. Jako że spektakl zaczyna się od ich energetycznego songu Jesteśmy martwi, naprawdę martwi, na scenie zaś – będącej w gruncie rzeczy prawdziwą teatralną widownią, odbijającą na zasadzie lustra tę, na której siedzimy, ustawioną na scenie – pojawiają się aktorzy, ucharakteryzowani na żywe trupy, jasne staje się, że perspektywa nakreślona przez Jacka Dehnela została zmieniona. W książce żywy narrator opowiada o żywych jeszcze bohaterach, którzy właściwie do samego jej końca pozostaną żywymi Polakami, w spektaklu Libera – dwóch żywych Polaków, członków zespołu Nagrobki, opowiada nam fabułę Dehnela, używając do jej rekonstrukcji grupy „zombiaków”, które jeszcze nie zaczęły gryźć, jeszcze się w miarę grzecznie zachowują. Jako że akcja spektaklu odbywa się na widowni teatru, można dodatkowo wysnuć wniosek, że w owym zwierciadle czwartej ściany odbijamy się my, widzowie kieleckiego przedstawienia. W istocie rzeczy znajdujemy się przecież na scenie, jesteśmy więc prawdziwym bohaterem Ale z naszymi umarłymi. Niby wyglądamy normalnie, a jednak gdzieś pod podszewką rzeczywistości jesteśmy już „zombiakami”. Znakomitym komentarzem tego procesu wydaje się jedna z końcowych scen spektaklu, oparta na wiadomości o szturmowaniu granic Polski przez żywe trupy, ruszające na podbój Europy. Liber każe swoim „zombiakom” szturmować nie tylko niesione przez nich graniczne szlabany, ale też granicę czwartej ściany, sugerując dyskretnie, że nie zaatakują najpierw Europy, a potem nas, tylko na odwrót.

Taka perspektywa prosi się oczywiście o zmianę zakończenia, bo skoro ta opowieść jest niejako wciśnięta w polskie realia schyłku II kadencji rządów PiS, to nie może się ona jeszcze skończyć źle. Jesteśmy przecież w procesie pochłaniania Polski „żywej” przez tę „martwą”, eksploatującą trupy i uprawiającą politykę nad trumnami. W związku z tym nasi bohaterowie nie docierają jeszcze do Częstochowy, żeby w opustoszałym klasztorze jasnogórskim przeżyć ostatnie dni swojego życia (Dehnel). Sceniczna opowieść kończy się epizodem chicagowskim, który w powieści jest pierwszym udokumentowanym w mediach epizodem napaści „antenatów” (nazwa „zombiaków”, zwracająca im godność) na żywych jeszcze Polaków. W tym momencie na środku widowni siadają Nagrobki i w towarzystwie „zombiaków”, pałaszujących z przyjemnością części ciała swojej pierwszej ofiary, śpiewają: „narodowy zombializm prostą drogą do raju”. Kończą i zapada ciemność, w której zapewne zostaną unicestwieni, jako że „antenat” żywemu przecież nie przepuści.

Adaptacja Kmiecika zawiera w sobie jeszcze jedną poważną zmianę. Otóż ograniczona zostaje znacznie opowieść o mieszkańcach kamienicy, żeby – jak to rozumiem – uwypuklić dużo ważniejszą dla twórców narrację o społecznym procesie powstawania „zombie”; zaakcentować w niej udział polityków, zwłaszcza prawicowych, co umieją wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by przekuć „polityczne złoto” w oręż przeciwko wszystkim, którzy się z nimi nie zgadzają. W myśl zasady wyłożonej w książce Dehnela: to, co dla państwa było kryzysem, który trzeba opanować, dla partii stało się zyskiem do zagospodarowania. Świetnie sprawdza się tu wątek mediów, realizowany w powieści i spektaklu głównie poprzez postać Kuby, będącego wyrobnikiem w redakcji Telewizji Kraków, a więc w medium zależnym całkowicie od układu politycznego. Ciekawe, że krytyka czwartej władzy przeprowadzona jest tu po całości. Dostaje się redakcjom, zarządzanym przez głupawych, ale ambitnych karierowiczów, atrapie języka, opisującej w ustach dziennikarzy atrapę świata, debilnemu doborowi informacji sączonych społeczeństwu, a także politykom, bezwstydnie łżącym na konferencjach prasowych, wreszcie nam, odbiorcom tego całego medialnego syfu, którzy na widok mikrofonu z logo kolejnej „nagrobkostacji”, całkowicie tracimy rozum i zdolność jakiegokolwiek krytycznego myślenia, o weryfikacji informacji w ogóle już nie wspominając.

Spektakl Marcina Libera należy do kategorii politycznych i jasno poglądowo określonych, aczkolwiek może się Państwu spodobać jego satyryczny charakter i ostra miejscami ironia, która pozostaje dziś już chyba ostatnim orężem w bezsensownej i skazanej na klęskę walce z narodową polską głupotą. O tym, że jest ona skuteczna, świadczy wspomniany już przeze mnie na początku dopisany spektaklowi przez życie realny epilog z realnym, pożytecznym idiotą i jego nadgorliwością w tle. Co ciekawe, ów skandal ukazał również jak na dłoni, że w kwestii polskich mediów i pseudodziennikarstwa, Dehnel, a za nim Liber są wyjątkowo dla przedstawicieli tej sfery pobłażliwi. Jest bowiem znacznie gorzej, niż myślą: zamiast ethosu jest patos, zamiast zaś porządnej obsługi gigantycznej kuli kontentu – jej bezmyślna kapitalizacja. I wzajemne mizianie, które – ostrzegam – szybko może stać się pretekstem do ukąszenia. W końcu noc żywych trupów jeszcze przed nami…

Ps. Aktorzy Teatru im. Żeromskiego w Kielcach są w tym spektaklu absolutnie wspaniali!