Manipulowalne Cyfrowo Wideo Yany Ross – „Krótkie rozmowy z paskudnymi ludźmi” wg Davida Fostera Wallace’a w Schauspielhaus Zurych

zdj. Sabina Boesch

Forma wywiadu mnie pociąga, ponieważ podoba mi się pomysł transkrypcji, sprowadzającej wszystko do poziomu głosu. Istnieje mnóstwo opowieści, składających się tylko z głosów. Zwracają się do czytelnika bezpośrednio, ale jest to rodzaj „zapisu kamery”, który wydaje mi się nieco „poruszony”, podczas gdy transkrypcja jest wiarygodnym sposobem na wyeliminowanie wszystkich sposobów reprezentacji poza osobą, która mówi. Jest to sposób na umożliwienie czytelnikowi poznania i postrzegania postaci wyłącznie poprzez jej głos. „Krótkie wywiady z paskudnymi ludźmi” oddziałują na czytelnika trochę inaczej, ponieważ ma on dostęp tylko do jednej strony rozmowy, poznaje odpowiedzi. Mają one pomóc czytelnikowi wydedukować pytanie, a tym samym uzyskać wyobrażenie o osobowości i sposobach myślenia osoby zadającej pytanie, ale nie sądzę, aby była ona posłuszna jakiejkolwiek poetyce. (…) Każda forma dramatycznego monologu wiąże się z rodzajem rozmowy, w której słychać tylko jedną stronę. Koniec.

David Foster Wallace, fragm. wywiadu, Eduardo Lago „Walt Whitman już tutaj nie mieszka” 

Rozpocznijmy od środka, choć w tym przypadku aż się prosi, żeby zacząć od początku, a może wręcz jeszcze wcześniej. Jedno z krótkich opowiadań Wallace’a („Odtworzony zapis końca małżeństwa rodziców P.Waltera”) zostaje przez Yanę Ross rozpisane na dwóch aktorów, siedzących w parującym jacuzzi na górnym tarasie nowoczesnej, choć niewyróżniającej się niczym rezydencji z basenem. Co ciekawe, aktorzy są ubrani w kompletne kowbojskie stroje (dżinsy, koszula w kratę i kapelusz), aczkolwiek iluzja sceny zbudowana zostaje poprzez obraz z kamery rzucony na ekran. Widzimy więc rzeczywistość i jej ekranową wersję. Obok operatora kamery stoi kobieta i trzyma na długim kiju coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się dźwiękowym rejestratorem, popularną na planach zdjęciowych „szczotką”, ale gdy kilkakrotnie zostało wprowadzone przed kamerę, na zasadzie trzeciego bohatera sceny, okazało się pokaźnych rozmiarów dildem. Gdy w finale sceny jeden z mężczyzn schyla się, żeby zrobić przyjemność temu drugiemu (nie widzimy tego na obrazie), dildo ląduje w ustach tego, który zostaje w kadrze. Scena się kończy, przechodzimy do spotkania ze śmiercią.

Zrozumieć ową pozakadrową ingerencję dilda nie jest łatwo, gdyż klucz do niej leży w pominiętej zapewne przez większość widzów planszy, towarzyszącej prologowi spektaklu, którego – z zupełnie innych powodów – nie da się zapomnieć. Żeby jednak odkryć cały niebanalny pomysł Yany Ross na sceniczną adaptację prozy Wallace’a, trzeba to drobne śledztwo przeprowadzić. I na pewno nie jest to czas stracony. Na planszy znajduje się mały fragment postmodernistycznego opowiadania Datum Centurio, mającego postać objaśnień i historii użycia słówka date (randka) z wirtualnego słownika języka angielskiego Leckiego i Webstera, datowanego na rok 2096. Oprócz wyjaśnienia różnych znaczeń tego słowa, otrzymujemy również informację o historycznych modyfikacjach znaczeniowych, jakim podlegało ono na przestrzeni ostatnich stu lat, a więc od początku XXI wieku. Są one niezwykle ciekawe, gdyż stanowią zakamuflowany obraz naszej seksualności i budowanych na jej podstawie relacji. Obraz ponury i niepozwalający patrzeć w przyszłość optymistycznie.

W kwestii znaczenia słownik Wallace’a proponuje nam dwie podstawowe wersje znaczeniowe: hard date (twarda randka) i soft date (miękka randka), wykształcone na skutek różnego pojmowania celów randki w ogóle. Mogła ona bowiem odbywać się w celu poznania kogoś na dłużej i stworzenia uczuciowej relacji, albo tylko po to, żeby zaspokoić pożądanie. Jak się okazało, kobiety prawie zawsze spotykały się w tym pierwszym celu, mężczyźni zaś najczęściej w tym drugim. Dość powiedzieć, że cele randek nie pokrywały się w osiemdziesięciu pięciu procentach relacji. Ciekawą obserwacją autora jest również to, skąd się wzięło pojęcie hard date, którego etymologia sięga lat dwudziestych XXI wieku (!), mając swe źródło w wulgaryzmie hard-ware-dating, oznaczającego seks z maszyną, sex maszynowo wspomagany. I tu dochodzimy do najciekawszej informacji z punktu widzenia spektaklu. Okazało się, że żeby zniwelować nieporozumienia pomiędzy mężczyznami a kobietami  dotyczące celu randek, wymyślono Manipulowalne Cyfrowo Wideo, w którym wideopornografię można było samemu edytować poprzez symulowane wprowadzenie widza w filmowe obrazy interfejsu genitalnego. Kolejnym krokiem było wprowadzenie na rynek Wirtualnie Rzeczywistych Układów Sensorycznych, w efekcie czego m.in. upowszechniło się wymyślone specjalnie na potrzeby mężczyzn, chcących ingerować w filmy porno – pięciowypustkowe urządzenie Joysuit Polierotyczny oraz powstała trójwymiarowa Wirtualna Żeńska Pochwa. Ta właśnie seksualna rewolucja spowodowała rozczepienie się terminu date na wersję hard, obejmującą teraz seks z maszyną i wersję soft, służącą teraz prawie już zupełnie prokreacji. Gdy się głębiej zastanowić, historia zmiany znaczenia pojęcia randki jest w gruncie rzeczy historią uprzedmiotowienia kobiet na niespotykaną dotąd skalę, całkowitego odsunięcia ich ze świata mężczyzn, wyparcia ze strefy własnego komfortu – i o tym właśnie wydaje się przede wszystkim być spektakl Yany Ross w Schauspielhaus Zurich.  

Czas wrócić do początku spektaklu, a może jeszcze wcześniej. Gdy można już wejść na widownię, zostajemy poprowadzeni na nią przez wolontariuszy specjalną drogą, wiodącą centralnie przez ową nowoczesną willę, o której wspomniałem wyżej. Gdy przechodzimy obok jednego z pokojów, okazuje się, że znajduje się w nim para i uprawia prawdziwy seks, na żywo, bez żadnej umowności. Reakcje widzów – tych, co zauważają kopulującą parę, oraz tych, którzy siedząc już na widowni, z innej już perspektywy oglądają wchodzących, to temat na kolejny spektakl. Gdy wybija siódma, aktorka przerywa stosunek i „kończy rzeczywistość”, odtąd będziemy oglądać tylko pełen umowności teatr. Oczywiście prologowi towarzyszy cały czas plansza z fragmentem Datum Centurio. Na niej zaś zapis: miękka randka: dla celów prokreacyjnych genitaliów kontakt z żywą kobietą; twarda randka: użycie wirtualnego kobiecego układu sensorycznego; Miękka randka jest teraz prawie wyłącznie funkcją prokreacyjną. Wśród hasztagów zaś ten – #polierotyczny – będący znaczącym echem sugerowanej przyszłości. Gdyby zatem zastanowić się głębiej, po co Yanie Ross tak ciężkiego kalibru prowokacja (zakładam, że zabieg ten może zostać odczytany w taki sposób), warto się odwołać do owego Manipulowalnego Cyfrowego Wideo. Jeśli mamy rzeczywiście kiedyś z niego nagminnie korzystać i uczestniczyć wirtualnie w ulubionych pornosach, czemu pierwszy raz nie doświadczyć tego w teatrze. Bo przecież, czy chcemy tego, czy nie, czy ktoś ma takie fantazje, czy wprost przeciwnie, w tym krótkim prologu zostajemy zmuszeni do posmakowania uczestnictwa w takim akcie, zostajemy wrzuceni w świat porno. Prawdziwego, nie udawanego, użytego tu w funkcji teatralnej hard date, randki, w której nie chodzi o nic więcej, tylko o seks.

Gdy zatem w kadrze sceny w jacuzzi pojawia się wielkie dildo i pcha się jednemu z aktorów do ust, wydaje się jasne, że właśnie ktoś korzystający z owego Polierotycznego Joysuita postanowił wziąć udział w tej scenie. Ciekawe, gdzie się właśnie znajduje: u siebie w domu przed komputerem czy na widowni zurychskiego teatru? Bo o seksie, będącym paliwem i zarazem tworzywem wszelkich męsko-damskich relacji to spektakl. O męskiej przemocy, wykluczaniu kobiet i ich wykorzystywaniu. O władzy mężczyzn nad kobiecym ciałem, zarówno w sferze prywatnej, jak i publicznej, o ich wreszcie upadku, będącym wynikiem coraz większej izolacji w sferze i ducha, a przede wszystkim ciała. Patrz przerażający finał spektaklu (o tym za chwilę).

Choć perspektywa opowieści jest kobieca, kobiety zmuszone są grać w męskim teatrze, przy pomocy męskich narzędzi i męskich konwencji. Mają sztuczne wąsy, paradują w będących symbolem amerykańskiego patriarchatu kowbojskich kostiumach, używają w swojej walce męskich sposobów i konwencji (np. telewizyjne show). Właściwie cały spektakl jest jednym wielkim pornosem, z tym, że jego treścią nie jest sam fizyczny, reprodukujący przemoc mężczyzny nad kobietą seks (ten widzieliśmy przed spektaklem, w czasie rzeczywistym, nienależącym do przestrzeni teatru), lecz to, co może on, przemielony przez Wallace’a i teatr Yany Ross na różnych poziomach znaczyć. Jakby każda scena wyciągała z aktu kopulującej pary jakiś inny, paskudny i niezbyt przyjemny – zwłaszcza dla kobiety – aspekt tej relacji. Jedyne dwie kobiety, które pojawiają się tu roześmiane i nieuprzedmiotowione to – wbrew stereotypowi – aktorka występująca w scenie seksu oraz postać śmierci, zjawiająca się kolejnemu (żałosnemu) kowbojowi. Katie Pears w naturalny i bezpretensjonalny sposób pojawia się kilka razy, żeby nauczyć nas techniki dostarczania przyjemności kobiecie, Lena Schwarz z kolei, w pięknej balowej sukni, będącej połączeniem szyku secesyjnych przyjęć amerykańskiego południa z meksykańskim świętem zmarłych, literalnie staje przed oczami uprawiającego właśnie seks mężczyzny (świadczy o tym tekst), żeby mu przypomnieć, że kiedyś przyjdzie mu się pożegnać i z seksem, i ze światem.  

Ostatnim akordem tej całej podróży do przyszłości (naprawdę?), będącej też przecież opowieścią o upadku współczesnego mężczyzny, staną się fragmenty znakomitego opowiadania Na łożu śmierci, trzymając cię za rękę, ojciec wziętego dramaturga z off-broadwayowskiej grupy Nowi Młodzi, prosi o łaskę, stanowiące w książce Wallace’a przedśmiertną spowiedź mężczyzny, umierającego w nienawiści do całego świata, włącznie ze swoim synem. Sceny inspirowane tą miniopowieścią odbywają się w tym samym pomieszczeniu, gdzie ów słynny seks w prologu. Kobiet jednak dawno już tam nie ma, jest za to stary i słaby, fizycznie odrażający i potrzebujący pomocy mężczyzna, z jednej strony nienawidzący świata, z drugiej rozpaczliwie pragnący jego pomocy, uwagi i zainteresowania. Osobliwie się ogląda tę pornografię choroby i śmierci. W trakcie tej sceny zastanawiałem się, czy takie „show” znalazłoby widzów, chcących w nim symulować wirtualnie swoje uczestnictwo. Pewnie tak, aczkolwiek frekwencja byłaby na pewno mniejsza niż w przypadku seksu. Patrzyłem na tego mężczyznę, i myślałem słowami Fredry: „sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!” Katastrofy męskiego świata dopełnia jeszcze obraz czterech identycznych zombie (skojarzenia z rzeźbą czterech prezydentów USA uprawnione), stworzonych na obraz i podobieństwo tego pierwszego. Wychodzą oni na proscenium i rzężą coś pod nosem, ledwie chodząc. Czy są w zamkniętym ośrodku pomocy społecznej, czy może rządzą naszym światem, jako jedyni reprezentanci ludzkości – tego się już od reżyserki nie dowiemy. I chyba nie musimy, w końcu nasz wirtualny, symulowany udział w tym specyficznym pornofilmie był wystarczająco sugestywny.

Teatralnie spektakl jest znakomity, choć zastanowiłbym się nad lepszą komunikacją początku, czyli planszy z fragmentem Datum Centurio. Ma ona dwa mankamenty: jest po angielsku (choć spektakl jest grany po niemiecku), a jej treść całkowicie umyka widzom ze względu na konkurencję z porno (a raczej jej brak). Konia z rzędem temu, kto w czasie spektaklu – i po nim – pamięta, co tam było napisane. A to przecież ważny trop. W obrazie mamy wszystko, co nam się kojarzy z Ameryką: kowbojów, kostium rodem z Przeminęło z wiatrem, kaktusa, meksykańskie święto zmarłych, talk show w stylu SNL, a nawet kojarzące się z Warholem pomidory z puszki Pelati. Ciekawy zabieg, trzeba przyznać, pokazuje on bowiem, jak elementy kultury – bez względu na swoje znaczenie i pochodzenie – służą utrwalaniu różnych ideologicznych, w tym przypadku patriarchalnych schematów. Jak zostają przez tę najsilniejszą narrację zaimportowane i przetworzone, żeby można ich było użyć w tej jedynej – słusznej z punktu widzenia władzy – opowieści. Aktorstwo jest wspaniałe, doceniam znakomite role aktorek i aktorów (Ilknur Bahadir, Urs Peter Halter, Michael Neuenschwander, Lena Schwarz, Julian Gresenz oraz Knut Jensen), ale absolutnie kłaniam się do stóp Katie Pears i Conny’emu Dachsowi – nigdy nie widziałem w teatrze niczego tak odważnego, ale i naturalnego, lekkiego w wyrazie; tak poważnego i łamiącego tabu, a jednocześnie tak bezpretensjonalnego, nieteatralnego. Wielkie brawa!

Yana Ross zrobiła znakomity spektakl, znalazła bowiem świetną teatralną formę na przeniesienie kartek Wallace’a – kartek porozrzucanych i napisanych każda w innym stylu – do teatru. Opowiedziała przy tym o mrocznym świecie seksualnych ludzkich fantazji, będącym najprawdziwszym laboratorium wiedzy o człowieku, ponieważ już chyba tylko tam ludziom nie udaje się notorycznie kłamać. I wyszło jej to, co jako kobieta dawno chyba już wiedziała: z której strony by nie popatrzeć – żyjemy w piekle. Pytanie tylko, czy w momencie, gdy odkryjemy, że to piekło, a nie telewizyjne Love Island, będziemy jeszcze mogli się uwolnić od Manipulowalnego Cyfrowo Wideo, za pomocą którego w nim uczestniczymy. W teatrze Ross na pewno – a w życiu?