Transpłciowy Open’er – o spektaklu „Mieszkanie na Uranie” wg Paula B. Preciado w reż. Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie

zdj. Maurycy Stankiewicz

W spektaklu Michała Borczucha od pierwszych chwil intryguje scenografia Doroty Nawrot. Przestrzeń sceny podzielona jest na dwie części, wyodrębniając po lewej stronie bardziej zamknięte pomieszczenie, nazywane jadalnią, oraz wolną przestrzeń po prawej – ni to salon, ni to korytarz. Oczywiście bez mebli, gdyż tylko w takim przypadku ciało i przestrzeń stykają się z sobą całkowicie bezpośrednio. Jako że całość scenografii zbudowana jest z aluminiowych słupów i profili, służących zazwyczaj do budowy wielkich scen koncertowych, jadalnia, choć ograniczona pewnymi elementami, jest w pełni widoczna. Drugie pomieszczenie, będące rodzajem jakiejś wspólnej przestrzeni w tym mieszkaniu, jest rodzajem scenografii w scenografii, zbudowanej z kolei z powieszonych na aluminiowych słupach płyt, na których naszkicowano prowizoryczne okna, balkon i inne elementy architektoniczne. Gdy w drugiej części spektaklu zostaną one zdemontowane, drugie pomieszczenie również ukaże swoją szkieletową aluminiową konstrukcję. Warto też dodać, że w pewnym momencie przedstawienia (obiad Teresy z „lokatorami”) zjeżdża „czwarta ściana”, ale tylko w jadalni. Jest ona również zbudowana z profili aluminiowych, ale w taki sposób, że zawarte w niej niezbyt duże prostokątne okno, przypominające nieco ekran, zatrzymuje się na wysokości stołu. Możemy więc w jego oknie, niczym na ekranach wielkich koncertów, oglądać zbliżenia scenicznych wykonawców.

W takim kontekście spektakl Borczucha wydaje się więc wielkim koncertem poświęconym tranzycji oraz osobom, które się jej poddają, aktorki zaś i aktorzy – wykonawcami składających się na niego „numerów”, przeplatanych eseistycznymi monologami, napisanymi przez Paula B. Preciado, hiszpańskiego pisarza i myśliciela, a zarazem osobę transpłciową. Wykonując te monologi, aktorzy politykują wprost. Komentują odegrane sceny i społeczne zjawiska, prezentując widzom poglądy Preciado – ale i w jakimś stopniu swoje – na różne palące społeczno-polityczne kwestie (m.in. praw kobiet, homoseksualności, zawoalowanej krytyki Kościoła katolickiego czy poglądy na sexworking).

Konstrukcja treści tego „koncertu” jest misterna i należą się za nią autorowi adaptacji, Tomkowi Śpiewakowi, brawa. Mamy bowiem eseistyczną, miejscami bardzo osobistą narrację Preciado, kilka wątków fikcyjnych, które w nieoczywisty, płynny sposób przejmują fragmenty narracji pisarza, żeby zaraz ją porzucić i opowiedzieć dalszy ciąg swojej własnej historii. Mamy też wspomniane monologi polityczne, zostawione w spektaklu w formie bezpośrednich zwrotów do publiczności, mamy wreszcie realnego człowieka w procesie tranzycji – aktora Anu Czerwińskiego – i jego świadectwo, nie tylko uwiarygadniające potrzebę oddania głosu prawdziwym ludziom, którym ten „koncert” jest poświęcony, ale też nadające mu wiarygodny i osobisty ton. A wszystko to zręcznie zmieszane przez Śpiewaka i opowiedziane przez Borczucha na różnych poziomach. Scena więc w jadalni – utopijny obiad postaci scenicznie reprezentujących osoby w procesie tranzycji z ich kompletnie pogubionymi w tym temacie bliskimi (uosobionymi w postaci Teresy) – będzie nie tyle zbliżeniem na twarze „gwiazd” wykonujących ten słodko-gorzki koncert, ile zbliżeniem – rodzinnym (stół i jego symbolika) – społeczno-politycznego kontekstu tego chyba ciągle w Polsce utopijnego spotkania wykluczonych i poniewieranych z ich oprawcami, także tymi biernymi. Jako że jesteśmy na „koncercie”, niektóre partie będą nawet śpiewane, jak w operetkowej scenie, brawurowo odegranej przez Bartosza Bielenię.

W roli „gwiazd” występujących na scenie oglądamy zespół aktorów Nowego Teatru, wspierany przez jedną z ulubionych aktorek Michała Borczucha, Monikę Niemczyk. Są oni zarówno narratorami tej opowieści, jak i jej bohaterami, ale nie wcielają się w poszczególne postaci. Odgrywają je raczej fragmentarycznie, prezentując płynny stosunek nie tylko do płciowości, ale również do aktorstwa, co generuje największe napięcia i jest źródłem prawdziwej teatralnej poezji. Aktorzy tworzą w ten sposób pełen empatii i miłości wobec osób transpłciowych kolektyw, który zjawia się na scenie Nowego, żeby zabrać nas w podróż drogą tranzycji – zarówno tę teatralną, literacką, jak i życiową. Ta ostatnia jest możliwa właśnie dzięki udziałowi Anu Czerwińskiego, za co należą mu się szczególne ukłony, znalazł bowiem w sobie odwagę, żeby podzielić się z nami, obcymi ludźmi, swoim życiem. Ile to musi go kosztować w naszym pięknym, otwartym i tolerancyjnym kraju, chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć. Twórcy spektaklu zabierają nas więc w podróż – czasami serio, czasami szaloną. Wydaje się, że głównie po to, żebyśmy w tym świecie pobyli, żebyśmy takie osoby, jak Anu, poznali, popatrzyli im w oczy i być może w związku z tym się czegoś nauczyli. Nie mam też pretensji, że podejście twórców do tego tematu jest dość jednostronne i w gruncie rzeczy afirmatywne – tytułowe Mieszkanie na Uranie, trzeba bowiem czytać jako metaforę utopii, miejsce, w którym nie tylko z osobami transseksualnymi świadomie jesteśmy, ale żyjemy z nimi w tolerancji i wzajemnym poszanowaniu. Spektakl na pewno w Polsce potrzebny, choć w kontekście wojny, skupiający chyba uwagę widzów na poruszanym problemie nie tak, jakby sobie tego życzyli twórcy.

Głównym jego problemem wydaje się zresztą polityka, choć może nie sama w sobie, bo spektakl jest absolutnie polityczny w całości (ma zmienić społeczny odbiór osób wykluczanych i stygmatyzowanych), ale sposoby jej uprawiania. O ile znakomicie się pod tym względem prezentują wątki postaci, ich rozmowy, nawet te niezbyt przyjemne, o tyle nudą i pretensjonalnością wieje w monologach, bezpośrednio wypowiadanych do publiczności. Kwestie homoseksualności, wycieczek lesbijek na Lesbos czy gejów na Mykonos, exodusu uchodźców do Turcji czy wreszcie filozofia sexworkingu wydają się tu zupełnie niepotrzebne i wyglądają na doklejone na zasadzie „o czym tu jeszcze nie powiedzieliśmy, a powinniśmy, bo przecież musimy stawać w obronie wszystkich”. Spektakl, jak wnoszę z całej jego konstrukcji i przebiegu, był poświęcony osobom transpłciowym i na ich świecie oraz problemach powinien się skupić, jak kiedyś spójne, konsekwentne Żaby na homoseksualizmie. Tu musi być wszystko, w związku z czym owa dygresyjność listy tematów, bez których polski teatr zaangażowany by chyba umarł, jest w moim odczuciu odpowiedzialna za regres drugiej części spektaklu. Rezultatem tej strategii jest za to nuda, brak komunikatywności oraz zgubienie gdzieś głównego tematu. W związku z tym całkiem przepada ze sceny Anu ze swoją historią, wyskakując na koniec jak królik z kapelusza na oklaski. Naprawdę wolałbym więcej jego opowieści i teatru w finale, niż słuchania pseudomądrości o sexworkingu. Zasada tu zresztą jest prosta: gdy Michał Borczuch teatralnie korzysta ze swojego ponadprzeciętnego talentu i lepi różne postaci, dyskursy, fragmenty narracji, dodaje im ironiczny nawias, bądź jakiś szalony kontrapunkt, podlewając sosem znakomitej muzyki Bartosza Dziadosza, nagle przenosimy się na Uran, do wymarzonego mieszkania Paula B. Preciado, gdy zaś postanawia nam prawić ustami swoich aktorek i aktorów polityczne kazania – czar pryska. Jesteśmy znowu w Warszawie, na nudnej konferencji w IKP, gdzie każda wypowiedź musi być zaangażowana i prezentować bibliografię modnych książek naukowych ostatniego roku. Wróćmy jeszcze na chwilę do rockowych koncertów – tam też często pojawiają się bezpośrednie wypowiedzi polityczne, mocno zaangażowane i elektryzujące publiczność, ale są one improwizowane; puszczone na żywioł idą z serca, nie z zimnego, intelektualnego Urana. Nie od dziś przecież wiadomo, że rozum wprowadza kalkulacje i fałsz…

Są oczywiście wyjątki, jak ten piękny monolog Bartosza Gelnera o ciele i przestrzeni: dlaczego mieszkanie bez mebli. To jednak nie tylko kwestia znakomitej dyspozycji aktora, ale też urody metafory użytej przez Preciado oraz piękna zawartego w postaci listonosza, który potem okazuje się marzycielem, właściwie nie wiadomo do końca kim, i w monologu tym tłumaczy nam de facto swoją nieokreśloność, niemożność zdefiniowania zarówno swojej osoby, jak i postaci w spektaklu. Robi się magicznie i jakaś struna w sercu od razu zaczyna drgać. Zespół aktorski robi dobrą robotę, zwłaszcza w pierwszej, operetkowej części. Poniedziałek wspaniale prowadzi postać ojca Anu, pomyślałem nawet, że ta scena bardziej odsłania absurdy polskiego prawa i społecznego systemu, niż jakąś opresyjność i strach polskiego rodzica, bo trudno zaiste zrozumieć paranoję oskarżania własnych rodziców, żeby móc zmienić status prawny swojej osoby. Niemczyk, Polak, Ojrzyńska, Sobolewski, wreszcie Bielenia są znakomici, choć – jak już powiedziałem – najbardziej tam, gdzie robią teatr, a nie „rozebraną” w teatr politykę. 

Michał Borczuch i jego kolektyw zrobili ciekawe i potrzebne przedstawienie, ale szczęścia nie mieli. Kogo bowiem teraz przez najbliższy czas będą obchodziły osoby transpłciowe i ich problemy. Oczywiście wojna nie zwalnia nas z odpowiedzialności za drugiego człowieka, wprost przeciwnie, aczkolwiek znowu rzeczywistość buduje nam gdzieś w tle tak pogardzaną w teatrze hierarchię celów i powinności. I wywraca nam stolik, jak zawsze w momencie, gdy już myśleliśmy, że zaczynamy z nią w jakiś sposób wygrywać.