Magda Piekorz wraz z autorem scenicznej adaptacji baśni Andersena, Beniaminem Bukowskim, mieli bardzo dobry pomysł: „złego czarownika”, „samego diabła”, który „zrobił lustro, posiadające tę właściwość, że wszystko dobre i ładne, co się w nim odbijało, rozpływało się na nic, a to, co nie miało żadnej wartości i było brzydkie, występowało wyraźnie i stawało się jeszcze brzydsze” zastąpić grupą chłopców, takich, jakich możemy spotkać codziennie na podwórku. Jeden z szalikiem częstochowskiego klubu Raków, inni w sumie niczym się niewyróżniający, poza kostiumami, rzecz bowiem dzieje się w latach trzydziestych XX wieku (znaczący czas narodzin faszyzmu). Postanawiają oni z owym lustrem „polecieć do nieba i zabawić się kosztem aniołów i Pana Boga”, ich przygoda w spektaklu kończy się jednak na wieży jasnogórskiego klasztoru. Lustro wypada im z rąk i spada na ziemię, „gdzie rozprysło się na tysiące milionów, bilionów i jeszcze więcej okruchów”. Chłopcy pojawiają się za chwilę jeszcze w scenie spotkania z Kajem (Krzysztof Koła) i na długi czas giną nam z horyzontu. Takie rozwiązanie sceniczne ma same plusy: zdejmuje odpowiedzialność za czynienie zła z jakiegoś mitycznego czarownika czy szatana, obarczając nią konkretnych, w tym przypadku młodych ludzi (widzimy ich, jak w pierwszej scenie atakują kloszarda/narratora) i kieruje uwagę widza na fakt, że rzecz cała ma miejsce nie wszędzie, czyli nigdzie, a w ich rodzinnym mieście, tuż obok. Wprowadza też bardzo ważny temat, zagrożenia, jakie może stanowić samonapędzająca się grupa wobec jednostki, czy świata w ogóle. Słowem – bardzo dobry początek spektaklu, pomyślałem siedząc na widowni. W finale stało się jednak coś nieoczekiwanego: chłopcy pojawiają się w pałacu Królowej Śniegu, żeby naprawić swój błąd i uratować Kaja (dopisana przez Bukowskiego scena) tuż przed Gerdą (Hanna Zbyryt). A mnie ogarnęło zdumienie: jak to? To Gerda musiała tyle przejść, tyle miejsc odwiedzić, tyle istot zapytać, żeby odnaleźć pałac Królowej Śniegu, znajdujący się gdzieś na końcu świata – a oni tak bez trudu tu trafili? Niestety, odpowiedź przyniósł mi dopiero program do spektaklu, przeczytany… w domu. Okazało się, że postaci chłopców to Trolle. Brzydkie, złośliwe stworzenia rodem ze skandynawskich wierzeń, mające także swoje odpowiedniki w kulturze współczesnej. I tu dochodzimy do sedna: samo połączenie postaci chłopców i trolli jest kolejnym dobrym pomysłem – pozwala skorelować na scenie realizm z baśnią – ale brak ich ekspozycji w spektaklu to błąd dramaturga i reżyserki. Dlatego zdziwienie! Oglądając bowiem spektakl, traktowałem ich tylko realistycznie (zachęcony dodatkowo częstochowskimi gadżetami), nie mając pojęcia, że mają też baśniową funkcję. W tym przypadku i tak jest nieźle, postaci Trolli mają tu bowiem z założenia podwójny – realistyczny i fantastyczny status, gorzej to jednak wygląda w przypadku tytułowej bohaterki. Twórcy, oprócz ubrania ją w piękną suknię, nie mają na nią żadnego pomysłu: babcia opowiada za Andersenem opowieść o Królowej Śniegu (jako analogię do świata pszczół), ale dzieje się to w lecie, z pominięciem szeregu epizodów, które pokazują, jak opowieść babci zapładnia wyobraźnię Kaja. W następnej scenie jest już zima, a Królowa pojawia się znikąd – ot tak, na ulicy. Nie jest postacią wymyśloną przez babcię czy stworzoną przez imaginację dziecka, ale realną kobietą, która zaczyna się nagle interesować młodym chłopcem na ulicy. Reżyserka nie widzi dwuznaczności i brnie w to dalej: Królowa Śniegu uwozi gdzieś Kaja, a my nadal nie mamy pojęcia, jaki jest jej status ontologiczny i po co to robi. Znów bowiem – zamiast wymyślić postać – inscenizuje się linijka po linijce tekst baśni.
Baśń, podobnie jak mit, ma to do siebie, że sama w sobie nie musi się martwić o prawdopodobieństwo czy realność zdarzeń. Nie musi pilnować jedności miejsca czasu czy akcji, jest bowiem destylatem, esencją ludzkiego losu, który należy z niej wyczytać. Wyczytanie z opowieści jej istoty nazywa się interpretacją, którą następnie można zawrzeć w dziele sztuki. Można na przykład przenieść ją na scenę, nasycając emocjami aktorów postaci i ich przeżycia, najlepiej zaś ubrać baśń (czy mit) w taki „kostium”, żeby widz rozpoznał tam siebie i przeżył tę opowieść jak swoją – to właśnie stanowi podstawę i chleb powszedni teatru. Twórcom częstochowskiego spektaklu się to nie udało, bo nie dokonali przekładu baśni Andersena na prawdziwie ludzką opowieść. Próbowali to zrobić (o czym świadczy dobry pomysł z Trollami), ale szybko tego zaniechali, ubierając postaci w „barokowe” kostiumy i każąc im wygłaszać teksty baśniowych postaci. A przecież wystarczyło tak niewiele, żeby odnieść sukces. Historia dziewczynki, która udaje się na koniec świata w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela, to opowieść o człowieku, który z miłości gotów jest udać się w każdą podróż, zarówno tę symboliczną, jak i prawdziwą, żeby uporać się z traumą rozstania. Andersen stawia Gerdzie na drodze ludzi, którzy – nie mogąc poradzić sobie z własnymi stratami – chcą zapełnić jej kosztem swoją pustkę, ona zaś jest do szpiku kości dobra i rozumie ich potrzebę miłości, dlatego tak trudno jej się z nimi pożegnać. Za każdym razem musi jednak pokonać współczucie i ruszyć dalej. To ważne i poruszające minidramaty podróży Gerdy. Próżno ich jednak szukać w Częstochowie. Gerda w spektaklu Piekorz udaje małą dziewczynkę i wypowiada tekst, „ściubdziając” słowa – jej infantylna postać nie jest w stanie udźwignąć dramaturgii podróży, pozbawionej w gruncie rzeczy jakiejkolwiek głębi.
Wracając do meritum: nie ma w spektaklu Piekorz drugiego realistycznego, ludzkiego czy „dorosłego” dna, nie ma emocjonalnego „kleju”, dzięki któremu sceniczna opowieść tworzy spójną całość. To kostiumowa inscenizacja zdarzeń z baśni Andersena – trzyma się na poziomie faktów, ale nikogo nie obchodzi, bo nie ma tam tego, co najważniejsze dla dobrego teatru: ludzkiego doświadczenia, przepuszczonego przez aktorów. A wystarczyło, że Gerda na chwilę zanurzyła się w pięknej muzyce Adriana Konarskiego oraz w tekstach samej reżyserki (spektakl jest inkrustowany piosenkami) i od razu otrzymaliśmy na scenie inną jakość. Hanna Zbyryt wreszcie nikogo nie udawała, śpiewała z pozycji dorosłej młodej kobiety, pięknie, głęboko i wzruszająco, wtedy uwierzyłem, że może być Gerdą, że stać ją na to, żeby zabrać nas, widzów, we wstrząsającą podróż przez ludzki los. Trzeba ją jeszcze tylko wymyślić.
Drugim poważnym problemem jest kwestia narratora. Wspomniany na początku Kloszard (Antoni Rot) okazuje się w spektaklu narratorem, jest obecny w prawie każdej scenie, nie biorąc w opowieści czynnego udziału. Dlaczego jednak to on opowiada nam tę historię, kim jest wobec opowieści, dlaczego pierwszoosobowy narrator baśni jest w spektaklu kloszardem? I znów reżyserka zaczyna obiecująco: Trolle atakują narratora, który – w kontekście tematu zła – mógłby opowiadać tę historię z pozycji ofiary. Nic jednak takiego się nie dzieje. Narrator snuje się bez celu po scenie, wygłaszając od czasu do czasu irytujące truizmy w stylu: “tu, w teatrze, ta chwila to trzy miesiące lub rok”. Nie mówiąc o tym, że gdy panowie techniczni zmieniają dekoracje, narrator powinien odwracać naszą uwagę od teatralnych szwów, a nie bezczynnością i brakiem pomysłu na swoją postać ją na te szwy kierować. Podnoszenie rąk do góry nic nie załatwia. Przerwy te zresztą zabijają zupełnie dynamikę spektaklu: ledwo aktorzy coś dramaturgicznie wybudują, czekamy dwie minuty, aż panowie wciągną sanie. Nie ma ciągłości, wszystko trzeba budować od nowa. I niestety nie pomogą w roli łączników nawet najpiękniejsze wizualizacje Hektora Weriosa, jeżeli pewne rzeczy aktorskie nie są po prostu wymyślone.
Jeśli chodzi o aktorstwo to o roli Hanny Zbyryt trochę już napisałem, dodam tylko, że najgorszym momentem Gerdy jest scena z Kwiatami. Róża (Sylwia Oksiuta-Warmus) w swojej piosence śpiewa, że była pod ziemią i że nie ma tam Kaja. Gerda/Zbyryt oczywiście nie słucha słów tej piosenki, bo za kilka minut jest szczerze zdziwiona, gdy kwiaty mówią jej po raz drugi, że Kaj żyje. Nieładnie, pani Hanno – powinno się słuchać kwestii koleżanek i myśleć na scenie. Niedobry jest Narrator Antoniego Rota, ale trudno się dziwić – ileż można spacerować bez celu po scenie, nie mając nic do roboty. Bardzo słaby jest Kaj Krzysztofa Koły; widać, że młody aktor kompletnie nie umie udawać małego chłopca (skąd w ogóle ten koszmarny pomysł?). Źle się z tym czuje, widać, że szuka jakiejś formy, ale kwestia za kwestią kompletnie pudłuje. W końcowych scenach u Królowej Śniegu nie da się tego wytrzymać. Podobała mi się Teresa Dzielska jako Królowa Śniegu – z widocznym dużym scenicznym doświadczeniem pokrywała braki koncepcyjne. Reszta Zespołu (aktorzy kreowali po kilka różnych postaci) grała ze zmiennym szczęściem, przyzwoicie wypadły Trolle, ale już Kwiaty – nie tak dobrze. Nie poradzili sobie ze swoimi rolami wszyscy napotkani przez Gerdę ludzie – ubranie ekscentrycznego kostiumu to za mało, charakterystyczne role to nie tylko kostium i wybałuszanie oczu, ale przede wszystkim osobowość, problem i cel do załatwienia, a tego wszystkiego tam po prostu zabrakło. Jedyne, co pamiętam z podróży Gerdy, to peruczki, kostiumiki, koronki i wielkie łoże.
Magdalena Piekorz pięknie opowiadała w mediach o swoim spektaklu; szkoda, że opowieści te nie przekładają się na jakość dzieła. Widziałem w ostatnim czasie dwa jej spektakle i zauważam pewną prawidłowość: wydaje się, że ta znakomita reżyserka filmowa (że wspomnę tylko nominowane do Oscara „Pręgi”) traktuje spektakl teatralny jak film i myśli, że najważniejsze to opowiedzieć story, dodać scenografię, kostiumy, choreografię – i spektakl gotowy. Nic bardziej mylnego, w teatrze wszystko coś znaczy. Autor prezentuje swoją narrację, reżyser/adaptator tworzy własną, postaci wnoszą kolejne, a wszystkie one muszą zostać wymyślone, pokazane na scenie i zgrane ze sobą w harmonijną całość. I co utwór, to inna konfiguracja, inne rozłożenie akcentów. Do tego trzeba wiedzieć, po co się opowiada widzowi historię i co się chce mu przez nią przekazać. Piekorz miała tu pomysł i chciała coś ważnego powiedzieć, widać to choćby w pomyśle z Trollami, poszła jednak na skróty i skończyła na manowcach. Dziwię się, że Beniamin Bukowski, notabene wzięty dramaturg oraz człowiek teatru, tu nie pomógł. Sam przecież wyreżyserował „Królową Śniegu” dwa lata temu w Gnieźnie. Ostatecznie w Częstochowie powstał spektakl/kalejdoskop: zaglądamy do środka jednym okiem – a tam mienią się piękne, kolorowe obrazy. Drugie oko – to, które powinniśmy skierować na rzeczywistość i na samych siebie – pozostaje jednak wciąż zamknięte.