Koncert pobożnych męskich życzeń – o „Serotoninie” wg Houellebecqa w reż. Pawła Miśkiewicza w STUDIO teatrgalerii

zdj. Krzysztof Bieliński

Gdy na widowni gasną światła i zaczyna się spektakl, orientujemy się, że jesteśmy w sali koncertowej. Na scenie stoją rzędy krzeseł, z prawej strony znajduje się fortepian. W przestrzeni tej pojawia się mężczyzna (Roman Gancarczyk) i zapalając papierosa, raczy nas monologiem o hiszpańskich paradorach (popularne hotele) i paleniu w pokojach. Wyraźnie na kogoś czeka, pewnie na widzów swojego koncertu. Po chwili na scenie pojawia się Claire (Halina Rasiakówna), jedna z jego byłych. Z rozmowy wynika, że spotykają się po latach, dowiadujemy się też, że nasz bohater (a zarazem narrator opowieści) nazywa się Florent i wpadł w depresję. Swój stan przedstawia Claire tak: „Jestem samotny, rozpaczliwie samotny i nie czerpię żadnej rozkoszy ze swojej samotności. Moje życie kończy się w smutku i cierpieniu (…), nie potrafię zapanować nad własnym życiem i nie ponoszę za to żadnej odpowiedzialności, to Bóg zawsze mną rozporządzał (…), mam już czterdzieści sześć lat, nigdy nie potrafiłem kontrolować własnego życia i w skrócie wygląda na to, że druga połowa mojej egzystencji będzie na wzór i podobieństwo pierwszej bolesną i rozwlekłą zapaścią. Oczywiście chciałbym być szczęśliwy, należeć do wspólnoty ludzi szczęśliwych, wszyscy o tym marzą, tyle że na obecnym etapie jest to absolutnie wykluczone”. Antidotum „na całe zło” miał się okazać przepisany przez ekscentrycznego internistę Captorix, lek „niesłychanie skuteczny, umożliwiający pacjentom powrót do podstawowych rytuałów normalnego życia  bez wzmacniania tendencji do samobójstwa lub samookaleczeń, jak to miało miejsce w przypadku antydepresantów poprzedniej generacji. Najczęściej spotykane niepożądane skutki uboczne Captorixu to nudności, zanik libido oraz impotencja”.

Za chwilę na scenie pojawiają się kolejne osoby: mężczyzna (Marcin Czarnik) i młoda kobieta. To Claude, młodsze alter ego Florenta (w powieści bohater nosi dwa imiona: Florent-Claude) oraz kolejna z jego dziewczyn, perwersyjna Japonka Yuzu (Sonia Roszczuk). Powoli zaczyna nam się odsłaniać adaptacyjny pomysł Pawła Miśkiewicza na „Serotoninę” Houellebecqa. Jesteśmy oto na pożegnalnym koncercie Florenta/Claude’a, tego „wirtuoza cipek”, grającego przez całe życie koncerty na coraz to nowych instrumentach”. Odbywa się on, gdyż zanik libido i impotencja są dla naszego bohatera kresem życia. W finale spektaklu kolejna kobieta Florenta/Claude’a, Camille (Dominika Biernat) rzuca mu w twarz: „twoje życie już się przecież skończyło! Skończyło się jakiś czas temu, na skutek zjedzenia śmiertelnej trucizny, Captorixu, który przepisał ci pewien demoniczny, tajemniczy doktor. Wspólnie działając, doprowadziliście do całkowitego zaniku twojego libido, które przez tyle lat było przecież tak żywotne, a jeśli fiut nie żyje, to i właściciel fiuta nie żyje”. Sceniczny koncert został przez bohatera zorganizowany, gdyż Florent/Claude odziedziczył po rodzicach (umarli popełniając teatralne samobójstwo) „tęsknotę za spektaklem śmierci– a – ściślej mówiąc – za spektakularnym umieraniem.” Zgromadzeni w STUDIO teatrgalerii widzowie będą więc mieli przyjemność (!) uczestniczyć w tym – jak mówi Claire – „miniceremoniale pożegnania ze swoim libido, a dokładniej z fiutem, który wyraźnie dał ci do zrozumienia, że ma zamiar zakończyć służbę.” Gośćmi tego widowiska będą jego kobiety oraz on sam w dużo młodszej wersji (na owej pustej widowni jego życia usiądą jeszcze rolnicy, kumple właściciela ziemskiego Aymerika, ale o tym za chwilę). Miśkiewicz nie precyzuje nam, czy ów miniceremoniał jest tylko projekcją myśli głównego bohatera, czy odbywa się w rzeczywistości. Nad owym światem koncertu wisi dodatkowo widmo katastrofy w postaci wielkiej, zrobionej z nadmuchanych foliowych toreb chmury (znakomita scenografia Barbary Hanickiej). Nie wiadomo, czy to widmo globalnej katastrofy ekologicznej, czy wizualizacja „śmieciowych” myśli głównego bohatera, przytłaczających go w pewnym momencie. Zabieg z podwójnym Flaurentem/Claudem jest znakomity, pozwala bowiem Miśkiewiczowi w kwestii narracji na żonglowanie statusem narratora i bohatera opowieści. Ma to konsekwencje również w sferze budowania dystansu do opowiadanych zdarzeń.

Obie jednak drogi (projekcja kontra rzeczywistość) wydają się niezwykle ciekawe i co ważniejsze, wcale się nie wykluczają. Można by je również rozumieć jako opozycję prywatne/publiczne. W takim kontekście prywatny dramat mężczyzny w średnim wieku, wpędzonego w depresję przez poczucie wyższości, bezkarność i zwierzęce pożądanie, możemy też przeczytać jako dramat całego pokolenia mężczyzn, które zbankrutowało, gdyż nie zauważyło, że wahadło świata, w którym przyszło mu żyć, diametralnie zmieniło prędkość i kierunek. W finale spektaklu Florent siada do fortepianu i zaczyna grać. Pojawia się wreszcie szansa na jakiś występ – w końcu to koncert! Na scenie pojawia się jednak inna wykonawczyni – jakaś młoda dziewczyna (Magdalena Osińska), być może kolejna wymarzona przez Florenta „cipka” (a może to Śmierć?). Zaczyna powoli artykułować jakieś nieporadne jeszcze dźwięki, ale wiadomo już, że za chwilę w pełni usłyszymy jej głos. Głos osobny, niezależny i co najważniejsze – pierwszoplanowy. Florent próbuje jej akompaniować, nie ma jednak nad nią władzy, ona już zupełnie od niego nie zależy. Jest wolna. To kolejne piętro ironii Miśkiewicza wobec mężczyzn (także wobec siebie). Co ważne, kobiety uwalniają się od mężczyzn zarówno w przestrzeni publicznej, jak i w świadomości tych ostatnich. Chociaż pozostaje uczucie pustki, samotności i braku sensu, lekcja jest jeszcze do odrobienia. W końcowym monologu Florent mówi już bezpośrednio do nas, widzów i bohaterów tego „żałosnego widowiska”: „Mogłem dać szczęście jakiejś kobiecie, może nawet dwóm, zresztą już o tym mówiłem. Dzisiaj już rozumiem punkt widzenia Chrystusa, jego nieustanne zniecierpliwienie zatwardziałością naszych serc: otrzymali wszystkie znaki i nie biorą ich pod uwagę. (…) Bóg się nami zajmuje, myśli o nas w każdej sekundzie i daje nam niekiedy bardzo precyzyjne wskazówki. Zatem czy naprawdę muszę oddawać za tych nieszczęśników życie? Czy naprawdę trzeba być do tego stopnia dosłownym? Wygląda na to, że tak”. Obudźmy się, mówi nam Houellebecq, a za nim Miśkiewicz, niech uświadomienie sobie tego, w jakim momencie się znajdujemy, stanie się pierwszym krokiem do naszego wyleczenia z tej wielkiej depresji, jaką jest świat, w którym żyjemy. Ten spektakl to nie Captorix, teatru nie wymyślono w 2017 roku, zdają się mówić twórcy ze STUDIA teatrgalerii, teatr to czysta serotonina. Pytanie tylko, czy ma ona skutki uboczne i czy leczy z depresji. Mnie osobiście nie wyleczyła, gdyż osobiście jako mężczyzna nie czuję się chory. Na planie jednak szerszym, pokoleniowym, jest już jednak o czym myśleć.

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt tego „koncertu”, dotyczący tym razem wątku wiszącego nad bohaterem samobójstwa, ukrytego pod historią przyjaciela Florenta/Claude’a, właściciela gospodarstwa rolnego, Aymerika (Krzysztof Zarzecki). Jak wiadomo, Aymeric jest załamany przynajmniej z dwóch powodów: jego gospodarstwo powoli upada, żona zaś zostawiła go, uciekając ze znanym pianistą. Umieszczenie akcji powieści na koncercie fortepianowym wydaje się zabiegiem genialnym – Florent/Claude w tej sytuacji, staje się w sposób symboliczny odpowiedzialny za śmierć przyjaciela podwójnie, jako pracownik ministerstwa rolnictwa, wykańczającego francuskich rolników (w tym Aymerika) oraz jako pianista/lowelas, uwodzący dla sportu cudze żony. Na tym tle zarówno opowieść o Aymeriku, jak i sama konstrukcja głównego bohatera pogłębiają się, stając się kanwą opowieści tyleż groteskowej, co tragicznej. Pięknie gra (!) w tej przestrzeni motyw upominających się o swoje prawa rolników, którzy jako jedyni (nie zapominając o ornitologu/pedofilu) spoza prywatnego świata Florenta/Claude’a zasiądą na widowni jego „koncertu”. Co fascynujące, wszystkich ich łączy – niestety – przegrana. Czy zatem siedzieć na widowni „koncertu” Miśkiewcza znaczy przegrać? 

Pozostaje ostatnie pytanie: czy w STUDIO teatrgalerii powstało arcydzieło teatru? Niestety, nie, albo lepiej – na razie, nie. Wygląda na to, że odpowiedzialne są za to trzy czynniki: zbytnia rozwlekłość adaptacji, brak jasnej konwencji, w jakiej rozgrywa się akcja oraz brak pomysłów na niektóre sceny. Adaptacja autorstwa Joanny Bednarczyk oraz reżysera jest w swojej strukturze generalnie spójna i komunikatywna, aczkolwiek przydałyby się jej skróty, a przy tym niektóre fragmenty są nieumotywowane scenicznie (bądź nieporadnie znaczeniowo wyeksponowane), na przykład cały wątek podpatrywania Camille i jej syna. Największym problemem jest konwencja – z adaptacji wynika, że świat spektaklu jest nierealistyczny, aktorzy zaś grają na pierwszy rzut oka… realistycznie. Ironię, perwersję, absurd czuć na przykład w pierwszym monologu Florenta o papierosach, czy w wejściach demonicznego doktora Azote’a (bardzo dobry Robert Wasiewicz), potem to ginie i zaczyna się mówienie tekstu. Nie tylko bez odpowiedniego zaangażowania, lecz także czegoś nieuchwytnego, co jest w tym świecie, a co nazwałbym „skrzeniem”. Nic nie dzieje się na styku trajektorii ról Florenta i Claude’a, do dziś nie wiem, jaką sceniczną relację mają ze sobą obaj znakomici przecież aktorzy – widzą się, czy się nie widzą, przyglądają się sobie, czy nie. A przecież przy takiej koncepcji wynikają z tego rzeczy fundamentalne, przede wszystkim sposób i status obecności innych postaci w tym świecie. Wydaje się na razie, że aktorzy podzielili tekst i go wygłaszają, chciałbym jednak zobaczyć na scenie role. Pełnokrwiste i pogłębione. Kobiety snują się po scenie, nie wiedząc co ze sobą zrobić, przykładem Halina Rasiakówna w pierwszej scenie. Jeśli to pomysł na ich status w spektaklu, to ja to muszę wiedzieć, odczytać, że mają się snuć. Na razie wygląda na to, że są niewyreżyserowane. Narzekam, bo widzę wielki potencjał w tym spektaklu, nie mogę jednak pominąć niedostatków  rzemiosła. Wielkie ukłony przesyłam za to Barbarze Hanickiej, jej praca to pewny kandydat na scenografię sezonu.

Pawłowi Miśkiewiczowi brakło czasu. Wymyślił świetny spektakl, ale nie zdołał jeszcze zrealizować swojego pomysłu do końca. Wybiorę się do STUDIA teatrgalerii za jakiś czas, żeby sprawdzić, czy wszystkie elementy są już na swoim miejscu, bo że się złożą, jestem pewien. Na razie w tym Captorixie za mało „Serotoniny”, wprawdzie widać już świat „bez wzmacniania tendencji do samobójstwa lub samookaleczeń”, ale nie można jeszcze mówić o powrocie pacjentów „do podstawowych rytuałów normalnego życia”.