W jednej z ważniejszych scen spektaklu „Sekretne życie Friedmanów” w reż. Marcina Wierzchowskiego z Teatru Ludowego, Jesse Friedman (Piotr Franasowicz) pyta swoją matkę, Elaine (Małgorzata Kochan): „Może mi powiesz, dlaczego jesteś taką pesymistką i nie możesz stanąć w obronie swojej rodziny? Czemu w nas nie wierzysz?”. W odpowiedzi słyszy: „Nie wierzę twojemu ojcu, bo twój ojciec nigdy nie był ze mną szczery. Nie wiem już, co jest prawdą, a co nie”. Te słowa mogłyby z powodzeniem stać się myślą przewodnią całego przedstawienia.
Historia zamożnego nauczyciela informatyki, Arnolda Friedmana (Piotr Pilitowski), oskarżonego o posiadanie pedofilskich czasopism oraz molestowanie seksualne swoich uczniów (do spółki z synem Jessem) to jedna wielka zagadka. Nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie amerykański dokumentalista, Andrew Jarecki, który w roku 2003 postanowił zrobić film o najbardziej rozchwytywanym w Nowym Jorku, obsługującym kinderbale klaunie – Davidzie Friedmanie. Przy bliższym poznaniu okazało się, że klaun David to syn Arnolda i brat Jessego Friedmanów, bohaterów głośnej w latach osiemdziesiątych sprawy molestowania dzieci na lekcjach informatyki. Zafascynowany tą historią Jarecki porzucił temat Davida i ostatecznie skupił się na sprawie jego ojca i brata, tym bardziej, że było w niej sporo niejasności, zaś w przebiegu dochodzenia oraz procesu sądowego roiło się od błędów, zaniedbań i manipulacji. Jarecki postanowił spróbować dociec prawdy. Czy mu się udało? To pytanie zostawiam otwarte. Film można obejrzeć w internecie.
Marcin Wierzchowski, wraz z dramaturgiem Danielem Sołtysińskim, postanowili zabrać widzów Teatru Ludowego w podróż. Przewodnikiem w jej trakcie będzie właśnie Andy Jarecki. Sprawa sama w sobie już i tak zagmatwana, zostanie opowiedziana nam z perspektywy kolejnego bohatera, nie mówiąc już o punkcie widzenia Wierzchowskiego i Sołtysińskiego, którzy dokonują przecież własnych zabiegów adaptacyjno-reżyserskich. Wydaje się więc, że dotarcie do prawdy na gruncie rozumu będzie zupełnie niemożliwe. Z pomocą przychodzi jednak teatr i świetny pomysł, żeby zabrać widzów w prawdziwą podróż do wnętrza tej historii. Dosłownie, bowiem widz – niczym podczas drogi krzyżowej – odwiedza kolejne stacje-sceny tej smutnej historii, w znakomicie zaaranżowanych przez scenografkę Barbarę Ferlak różnych przestrzeniach. Co ważne, widzowie mają w nich do wykonania różne zadania: a to splądrować mieszkanie Friedmanów, a to zagrać rolę sądowej publiczności, czy widzów oskarowej gali (film Jareckiego nominowany był do nagrody Akademii w 2004 r.). Bycie bezpośrednim uczestnikiem zdarzeń nie pozwala na zachowanie dystansu; chcąc nie chcąc stajemy się zatem uczestnikami/świadkami zatrzymania Arnolda i jego syna, rozmów w ich domu, awantur, scen pożegnania. Mamy czas, aby przyjrzeć się im z bliska, zobaczyć, jakimi są ludźmi, obserwować, jak pękają pod ciężarem katastrofy, która nadciągnęła nad ich dom niczym burza. Siedzimy na przykład obok Elaine i obserwujemy, jak z przeciętnej żony i dobrej matki pod wpływem tej afery przeobraża się w zimnego, zamkniętego w sobie potwora, który potrafi wyłącznie ranić najbliższych. Czujemy to i przeżywamy tak mocno, jakbyśmy byli członkami tej rodziny. O ileż trudniej wtedy o pochopny osąd, hejt czy potępienie! Zaczynamy sympatyzować z bohaterami, staramy się zrozumieć ich postępowanie, odróżnić prawdę od fałszu, fakty od imaginacji, narrację policji od rzeczywistości; zależy nam, by dotrzeć do istoty rzeczy, do odpowiedzi na kluczowe pytanie: czy Arnold i Jesse Friedmanowie naprawdę byli winni zarzucanych im czynów?
A wszystko to w kostiumie greckiej tragedii. Arnold Friedman i jego bliscy doznają przecież rozpoznania dawno już napisanego im, tragicznego losu. Friedman, walcząc z przeznaczeniem żeni się, płodzi dzieci, próbuje żyć jak normalny mężczyzna, ale i tak przegrywa. Bo istotą tragedii jest to, jaki się urodził, kim jest. Fatum zmiecie nie tylko jego, lecz także jego bliskich. W finale bohater, niczym król Edyp, pogodzi się ze swoim losem, przyjmie karę i w geście protestu odjedzie do wieczności. Jego syn, Jesse, również podda się swemu losowi, dobrowolnie. Wie, że tylko poddanie się doprowadzi go do zwycięstwa. Zwycięstwa, którym jest wolność, okupiona dożywotnim piętnem przestępcy, pedofila, ale zawsze wolność. Jej przecież każdy bohater tragiczny pożąda najbardziej.
Historia Friedmanów dość szybko trafiła do filmu, a za jego pośrednictwem do teatru. To znak, że przeistoczyła się w mit, metafizyczną, symboliczną opowieść, w której my, ludzie, możemy się przejrzeć niczym w lustrze. Wierzchowski idzie o krok dalej, każe nam w swoim spektaklu do tego lustra wejść i mit ten przeżyć na własnej skórze. Powrót stamtąd nie będzie ani łatwy, ani bezbolesny. Ale w tym właśnie tkwi istota teatru: we wstrząsie i przeżyciu.
Aktorzy Teatru Ludowego są znakomici. Statuetki Boskiego Komedianta dla Piotra Pilitowskiego i Małgorzaty Kochan to żaden przypadek. Zwłaszcza Kochan zasługuje na laury. Miała pod górkę. Zagranie żony głównego bohatera to bowiem zawsze trudność. Niezbyt wiele scen, podmiotowość wobec protagonisty czy materia roli oparta głównie na reakcjach na wydarzenia, które kreuje ktoś inny – to wszystko nie ułatwiało nowohuckiej aktorce zadania. Kochan zagrała jednak Elaine znakomicie. Ukazała tragedię kobiety, która – choć bezradna wobec życiowego kataklizmu – ma świadomość, że spada w przepaść. Próbując się wprawdzie czepiać wszystkiego, czego zdoła, nie ma pojęcia, że każda z tych prób głęboko krzywdzi jej bliskich. Poruszająca kreacja. Pilitowski ukrywa swojego Arnolda za wielkimi okularami, wycofaniem i milczeniem. Im więcej ciszy w jego roli, tym mocniejszy przekaz. Jego Friedman to zaszczute, niczego nie rozumiejące dziecko. Ofiara, ale czy swojego grzesznego popędu, czy histerii społecznej, czy brutalności wymiaru sprawiedliwości – to nieistotne. To przede wszystkim człowiek. Every man, którego zgniata ślepy los, a on – przestraszony, niepewny, zaszczuty – powoli zyskuje samoświadomość własnego przeznaczenia. Wielka rola.
Wierzchowski wyreżyserował znakomity spektakl. I Boską Komedię wygrał. Jakoś nie szkoda mi w tym roku ani znanych reżyserów, nie nagrodzonych za swoje całkiem dobre spektakle, ani legendarnych zespołów, które przecież powinny dostać nagrodę, nie za legendarność i zespołowość, a za sztukę. Zaś Marcinowi Wierzchowskiemu i Agacie Dudzie-Gracz z całego serca gratuluję. Oboje bowiem swoimi spektaklami to serce otwierają. I niech tak pozostanie.
Ps. Wielkie podziękowania za zaproszenie na BK 2017 składam przede wszystkim na ręce Dyrektora Artystycznego Festiwalu, Bartosza Szydłowskiego. Dzięki jego determinacji, talentowi i umiejętności rozmowy z każdym człowiekiem i widzem możliwa była kolejna edycja wielkiego Święta Teatru, jakim jest ten krakowski Festiwal. Wiem, że w tym roku było organizacyjnie dużo trudniej, wielka to jednak zasługa Bartosza Szydłowskiego i jego znakomitego zespołu, że my goście Festiwalu nie odczuliśmy praktycznie żadnej zmiany. Zdaje sobie sprawę, jakim kosztem!
Kłaniam się również Marcie Pawlik i za jej pośrednictwem wszystkim wspaniałym Profesjonalistkom i Profesjonalistom, którzy nas gościli, pomagali, słuchali litanii naszych krzywd i próśb; Kłaniam się pracownikom goszczących nas teatrów, organizatorom spotkań, wreszcie fantastycznym, zawsze uczynnym Wolontariuszkom i Wolontariuszom. Na koniec dziękuję szczególnie dyrektorowi Teatru Słowackiego, Krzysztofowi Głuchowskiemu za pomoc z logistyką. Mam nadzieję, że wszyscy spotkamy się za rok. Na BK 2018! Dziś, w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia pozostaje mi złożyć Państwu serdeczne świąteczne życzenia!