DOMAGALAsieITSELF. Część V.

PELIKAN, ZABAWA Z OGNIEM, reż. Jan Englert, AT Warszawa

PELIKAN, ZABAWA Z OGNIEM, reż. Jan Englert, AT Warszawa

PELIKAN. ZABAWA Z OGNIEM, reż. Jan Englert, POLSKA

Motywem przewodnim obu dramatów Strindbera: „Pelikana” i „Zabawy z ogniem”, wziętych na warsztat przez Jana Englerta do pracy ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej jest ogień. W przypadku „Pelikana” stanowi on finałowe rozwiązanie sytuacji, w „Zabawie z ogniem” –  istotę tytułowej metafory, symbolizującej niebezpieczne zabawy ludzkimi uczuciami. W spektaklu Jana Englerta pierwszą część zakończy widowiskowy dym, wypełniający scenę Sali im. Kreczmara. Dym, którego nie ma przecież bez ognia. Drugą – „zabawę z ogniem”, która wymyka się bohaterom spod kontroli – wieńczy upokorzenie Krystyny, które jej mąż Knut kwituje krótko: „zimny prysznic”.

Obie sztuki Strindberga są typowymi dla tego pisarza dramatami rodzinnymi, rozgrywającymi się w czterech ścianach za zamkniętymi drzwiami i ukazującymi rozległy kryzys rodziny oraz panujących w nich relacji. Istotę budowy tego rodzaju sztuk sam Strindberg określa w „Memorandum reżysera” następująco:

„Szukamy w dramacie mocnego, ważkiego motywu, ale z pewnym ograniczeniem; mianowicie w traktowaniu tego motywu unikamy tanich efektów, wszelkiego blichtru, miejsc na oklaski, ról popisowych, motywów solowych. Żadna określona forma nie powinna wiązać autora, bo motyw określa formę. A więc swoboda traktowania tematu krępowana jest wyłącznie jednością koncepcji i poczuciem stylu.”

Po obejrzeniu spektaklu mam wrażenie, że Jan Englert zrealizował punkt po punkcie wskazówki Strindberga. Efektem jest przedstawienie ascetyczne, przejrzyste, o niezwykłej sile wyrazu, przekraczające intencje autora przede wszystkim – egzotycznym na pierwszy rzut oka – połączeniem dwóch odrębnych dramatów. Wyjątkowa jest wizualna koncepcja przedstawienia, zaproponowana przez Annę Skupień i Katarzynę Szczurowską. Nie tylko piękna, lecz także w sposób twórczy (choć nienachalny) uczestnicząca w procesie budowy spektaklu. Gra światłem i kolorami (czerń i biel stołu, barwy kostiumów), wprowadzenie dymu czy obrazy uruchamiane przez aktorów (bujanie fotela) są integralną częścią przedstawienia, zrealizowaną z wielką klasą i smakiem. Na wspomnienie zasługuje też muzyka Jakuba Gawlika. Obsesyjny motyw kołysanki Krzysztofa Komedy z „Dziecka Rosemary” Polańskiego (w „Pelikanie”) oraz fragmenty piosenki Anny Marii Jopek „Nie ma innej drogi na południe”, z tekstem Marcina Kydryńskiego do wokalizy Wandy Warskiej z filmu „Pociąg” Kawalerowicza (w „Zabawie z ogniem”) nie tylko budują klimat spektaklu, lecz także stają się jego ironicznym komentarzem, niczym pętla zaciskającą się na szyjach skazanych na klęskę bohaterów Strindberga.

Jeśli chodzi o aktorstwo, to warsztatowo wszyscy wypadają wyśmienicie. O różnicach między aktorami decyduje już tylko skala talentu, jaką obdarzyła młodych artystów matka natura. A tu nigdy nie jest sprawiedliwie. Największe wrażenie zrobili na mnie: Kamil Studnicki w roli Fryderyka oraz Lidia Pronobis w roli Krystyny. Absolutnie zjawiskową rolę stworzył ponadto Bartosz Mikulak w roli Knuta. To pierwsza tak charyzmatyczna męska kreacja na tym festiwalu. Młodzi adepci AT, oprócz talentu i umiejętności mieli w sobie „to coś”, co w tych ponurych strindbergowskich wnętrzach błyszczało własnym światłem.

I jeszcze jedno. Strindberg pisze we wspomnianym już “Memorandum” tak:

„Nie ma sztuki tak niesamodzielnej, jak sztuka aktora: nie może on swego dzieła odizolować, pokazać, powiedzieć: to moje. Bo jeśli nie znajdzie kontaktu u partnera, nie uzyska od niego poparcia, zostaje ściągnięty w dół, zwabiony w fałszywe tony, i jeśli nawet robi ze swojej roli, co się da najlepszego, nic z tego nie wychodzi.

Młodym aktorom AT wszystko „wyszło”, jako że skupieni byli przede wszystkim na swoich partnerach, nie na sobie. To nie taka znów częsta umiejętność, za co należy ich bardzo pochwalić. Podobnie jak reżysera, który potrafił upilnować ich przez cały spektakl, trzymając w tej materii żelazną dyscyplinę.

Pana Jana Englerta na koniec proszę o jedno: o przemyślenie kwestii przeniesienia tego przedstawienia na Scenę Studio Teatru Narodowego. To odpowiedni repertuar, aktorstwo oraz poziom inscenizacji. Na deskach Akademii ogień spektaklu powoli dogasa, a szkoda, bo ogień wciąż jest w teatrze potrzebny. Bez niego wszak nie ma róży, czyli prawdziwego piękna.

PSY, reż. Jorge Sarmiento Llamosas, PERU

Historia jest całkiem europejska. Grecka. Mityczna. Oto gdzieś na wsi matka wychowuje nastoletnią córkę. Wiadomo jednak, że już wkrótce wydarzy się nieszczęście. Wiadomo, bo jest ono wpisane w odwieczny kosmiczny porządek. Tym nieszczęściem jest porwanie młodej dziewczyny przez mężczyznę, który ją sobie upatrzył. W trakcie spektaklu okazuje się, że matce dziewczyny przed laty przydarzyło się to samo. Została uprowadzona i nacięta maczetą. Zaklina teraz rzeczywistość, modli się do katolickiego Boga, św. Michała Archanioła, patrona walki ze złem, którego święto zbliża się wielkim krokami o interwencję, ale oni milczą, jakby musieli ustąpić przed mocniejszym od nich porządkiem, misterium, które musi się dokonać. W finale sztuki meksykańska Demeter ze łzami w oczach będzie szukać córki, która – my to widzieliśmy – owinięta w pled, naznaczona maczetą, niczym granatem została przez żołnierzy miejscowego Hadesa spuszczona w głąb piekła. Tego boskiego i tego ludzkiego. Psy, „ujadające” dotąd ciągle, milkną. Ich próby ostrzeżenia lekkomyślnej matki spełzły na niczym. Może tak miało być? Wszak psy ostrzegały przed porządkiem, którego żadne stworzenie zmienić nie może…

Autorka sztuki, Elena Garro to pisarka meksykańska, żona noblisty, poety Octavio Paza. Uważa się ją za przedstawicielkę nurtu „realizmu magicznego”. W swych utworach poruszała zawsze problemy marginalizacji kobiet i rasizmu.

Spektakl Jorge Sarmiento Llamosasa z Państwowej Wyższej Szkoły Dramatycznej z Limy opowiada historię meksykańskiej Demeter i jej córki w sposób linearny i klasyczny. Ciekawa, kilkupłaszczyznowa scenografia, pozwala peruwiańskim artystom na pokazanie skomplikowanej struktury świata, w którym przyszło żyć bohaterkom. Najciekawsze od strony wizualnej są momenty, w których pojawiają się tytułowe psy, zresztą nie wiemy do końca, kim lub czym są, jaki mają status. Czy są dobre, czy złe? Czy ostrzegają matkę, czy śledzą? Reżyser obsadza w ich rolach trzech aktorów, którzy za pomocą różnego rodzaju choreografii, łącznie z tą na szczudłach, pojawiają się niczym złowieszczy refren przez cały czas trwania spektaklu. Jako że akcja sztuki toczy się w Meksyku, tytułowe psy przybierają też w pewnym momencie postaci słynnych, udekorowanych kwiatami masek śmierci, które towarzyszą obchodom Święta Zmarłych. Wszystko to po to, żeby zbudować na scenie poczucie zagrożenia ze strony Odwiecznego oraz jego wszechmocną, rozgniatającą człowieka na pył potęgę. Bo o nierównej walce ze złem jest to opowieść, o lekceważeniu zagrożenia i nie wyciąganiu wniosków z własnych doświadczeń.

Aktorzy peruwiańscy grają bardzo realistycznie, choć niekiedy przez tę hiperpoprawność przebija jakaś nadmierna – przynajmniej w moim odczuciu –  ekspresja. Muszę przyznać, że nie miałem do tej pory do czynienia z teatrem peruwiańskim, więc obca mi jest, niestety, tamtejsza tradycja teatralna. Z pewnością łączy nas jedno: międzynarodowy język teatru czyli emocje. Strach młodej dziewczyny, ujadanie psów czy łzy matki, szukającej zaginionej córki zrozumiałem bez względu na okoliczności, język, teatralne tradycje czy braki w teatralnym wykształceniu. A o to przecież w tym wszystkim chodzi.