Spektakl Magdy Szpecht „In Dreams Begin Responsibilities (Zobowiązania rozpoczynają się w snach)” oparty jest na opowiadaniu nieznanego szerzej amerykańskiego pisarza, Delmora Schwartza (1913-1966), o tym samym tytule. Fabuła przedstawia sen młodego bohatera, w którym siedzi on w nowojorskim kinie i ogląda dokument o randce swoich rodziców. Narracja opowiadania prowadzona jest na dwóch płaszczyznach. Pierwszą stanowi opis ekranowych wydarzeń, fundamentalnych dla istnienia bohatera, drugą – próba oddania emocji przez nie wywoływanych. O niezwykłości tego opowiadania decyduje zatem napięcie pojawiające się na styku dwóch osobistych, przenikających się opowieści bohatera oraz poetyki snu.
Z punktu widzenia teatru niezwykle nośna i inspirująca jest zwłaszcza postać bohatera-widza oraz jego emocje ewokowane przez „seans filmowy”. Wszak w swojej istocie nie różnią się one właściwie od emocji teatralnego odbiorcy. A stąd jesteśmy już o krok od recepty na niejednoznaczny, głęboki spektakl o naturze teatru i nas samych w nim zanurzonych. Magda Szpecht z dramaturgiem Łukaszem Wojtysko tę osobliwość zauważyli i postanowili zrobić z niej podstawę swojej koncepcji. Bohaterami ich spektaklu staliśmy się zatem my, ich widzowie, i nasza w teatrze obecność. Surrealistyczna konwencja opowiadania Schwartza pozwoliła reżyserce na odrzucenie tradycyjnej formy teatru, a nam, widzom, dała możliwość nieograniczonego, czynnego udziału w tworzeniu przedstawienia i jego narracji. Co ciekawe wolność ta zaczęła silnie rezonować z treścią opowiadania – tam bohater został trzykrotnie uwięziony: we śnie, w teraźniejszości i w przeszłości; w spektaklu natomiast Magda Szpecht pozornie go z tych „kajdan” uwolniła. Pozornie, bo bez względu na formę spektaklu ciągle byliśmy przecież w teatrze.
Tekst Schwartza, opisujący co jakiś czas stany emocjonalne bohatera towarzyszące percepcji filmu, miał za zadanie wywoływać – na zasadzie skojarzeń czy wspólnoty doświadczeń – nasze uczucia podczas oglądania spektaklu. Przedstawienie Magdy Szpecht jest więc emocjonalnym – co podkreślmy – przekładem tekstu Schwartza na język teatru. Translacja ta dokonuje się także w warstwie językowej, aktorzy bowiem „na bieżąco” przekładają tekst angielski na język polski. Muszę przyznać, że w moim przypadku wspólnota doświadczeń zadziałała – emocjonalna identyfikacja pojawiła się już po początkowych słowach bohatera:
„Czuję, że dyskretny mrok kina podziałał na mnie odprężająco; widzowie kołyszą się bezwiednie w rytm prostych i czytelnych emocji, które podsuwa im taper. Nikt nie zwraca na mnie uwagi i powoli zapominam o sobie. Zwykła rzecz, kiedy człowiek ogląda film. Kino, powiadają, jest jak narkotyk”
Od pierwszych chwil śledziłem zatem spektakl Magdy Szpecht z niezwykłą uwagą, czując, że opowiada on również o mnie. To napięcie nie opuściło mnie aż do końca, a znakomita muzyka Krzysztofa Kaliskiego, wykonywana na żywo przez autora oraz tapera, Mikołaja Zielińskiego, w połączeniu z pięknymi wizualizacjami Mikołaja Sygudy, wprowadziła mnie w niezwykłą poetykę snu, wyśnionego „dla mnie” z oryginału Schwartza przez Magdę Szpecht. Co Państwo w tym śnie zobaczą, zależy od tego, „co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach”. Trzeba po prostu wybrać się do Małopolskiego Ogrodu Sztuki i prześnić ten niezwykły, surrealistyczny sen.
Były peany, teraz kilka uwag krytycznych. Od strony teatralnej razi przede wszystkim chaos w prowadzeniu aktorów. Postacie nie zostają odpowiednio widzowi „przedstawione”, w związku z tym w pewnym momencie nie wiadomo, kto w tym spektaklu jest aktorem, a kto – widzem; może poza Leną Schimscheiner, której charyzmatyczna osobowość od razu wybijała się na plan pierwszy. Być może takie pomieszanie „teatralnego makrokosmosu” ze światem realnym było zamysłem świadomym, ale w takim razie czemu ma służyć szereg aktorskich działań, zagranych typowo, ze sztucznie dobranymi rekwizytami? Zresztą zadania, jakie dostali od reżyserki młodzi aktorzy, również wyglądają na wymyślone ad hoc, na zasadzie „musicie przecież coś robić”. Gdyby ich nie było, nic by się nie stało. Byłoby czyściej i jeszcze piękniej po prostu. Zalecam więcej wiary w widza. Na scenie nie zawsze musi się „coś dziać”. W odbiorze nie pomagały też kostiumy Zuzy Golińskiej; pozbawione wyrazistego stylu miały być może sugerować „uniwersalność” historii, jednak moim zdaniem były po prostu nijakie.
Magda Szpecht wspólnie z Łukaszem Wojtysko, stworzyła bardzo ciekawy spektakl. Przede wszystkim niejednoznaczny i o czymś. To już bardzo dużo. Zazwyczaj młodzi reżyserzy nie mają wiele do powiedzenia. Magda Szpecht szuka – i to we właściwym kierunku. Gratuluję i po raz kolejny z satysfakcją stwierdzam, że teatralne podróże kształcą, choć zazwyczaj tych już wykształconych i przygotowanych. Reżyserka bez wątpienia takie wykształcenie i przygotowanie posiada, uzupełnione na dodatek talentem i specyficznym artystycznym „instynktem”. O własnym języku teatralnym – czytałem gdzieś, że reżyserka już go wypracowała – nie ma jeszcze mowy. Świadczy o tym nieumiejętność prowadzenia aktorów i brak nieszablonowych pomysłów na konkretne sceny czy całości. Nie ma jednak się co martwić – gdy reżyserka poukłada sobie wreszcie teatr po swojemu, wszystkie elementy wskoczą na właściwe miejsce. To będzie znak, że pierwszy etap kariery ma już za sobą. Nastąpi drugi – emancypacja artystyczna. Pierwszy krok do znalezienia własnego języka. Tego jej z całego serca życzę i na ten moment czekam.
Ps. Rozumiem w pełni taki, a nie inny wybór tytułu przedstawienia, ale – co ciekawe – w potocznym odbiorze funkcjonuje ono jako „spektakl Magdy Szpecht, którego tytułu nikt nie może zapamiętać”.