CIEŃ BIAŁEJ SIŁY
Spektakl „Biała siła, czarna pamięć” widziałem w maju tego roku w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Bardzo mi się podobał, ale nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia. Spacerując sobie po Parku Skaryszewskim, w tamten późnowiosenny ciepły wieczór po spektaklu pomyślałem, że to na szczęście spektakl o Białymstoku, tam jest strasznie, ale mnie to w sumie nie dotyczy, bo przecież ja tam nie mieszkam. Po wczorajszym pokazie „Białej siły” na Boskiej, zrozumiałem, jak bardzo byłem lekkomyślny i naiwny.
Okazało się, że choć aktorzy Teatru Dramatycznego grali ten spektakl setki kilometrów od Białegostoku, to jego sceniczny obraz – metafora chorego, zarażonego morowym powietrzem nienawiści miasta, z którego nie wiadomo kiedy wykluwa się faszyzm – w jakiś niesłychany sposób stanął u naszych bram i zawłaszczył całą znajdującą się wokół nas przestrzeń. Zawłaszczył już nie tylko Białystok, lecz także Warszawę, Pcim, Suwałki i Wrocław, rozlał się po kraju niczym wody Wisły lub Odry po gwałtownej, wiosennej powodzi. Nie ma już Białegostoku – jest po prostu miasto „tu i teraz”, tuż za drzwiami teatru. Dziś spektakl ten opowiada już o każdym mieście w tym kraju i o wielu na tym kontynencie, a jutro lub pojutrze może będzie mówił o każdym mieście na tym świecie. Niezbyt dobra to wróżba na przyszłość, powódź nienawiści przybiera coraz większe rozmiary. Już nie możemy liczyć na to, że przejdziemy ją w suchym ubraniu, lada chwila fala uderzeniowa zmiecie i nas. Zmiecie, bo za lekkomyślność i naiwność często płaci się słoną cenę.
„Biała siła” zabrzmiała wczoraj w Ludowym wstrząsająco. Każda scena, każda kwestia, każde słowo miało moc złowrogiej przepowiedni, która właśnie zaczyna się spełniać na naszych oczach – tu w teatrze i tam, na zewnątrz, w tak zwanym realu. Jako widzowie znaleźliśmy się zatem w sytuacji Edypa: dostaliśmy oto szansę na odkrycie przeznaczonego nam od wieków tragicznego losu, który właśnie zaczął się spełniać. Nie jesteśmy już widzami – jesteśmy bohaterami spektaklu Ratajczaka, a sama „Biała siła” zaczyna przypominać klasyczną tragedię. Tragedię, która dzieje się „tu i teraz” – na scenie i w rzeczywistości. Zrozumienie, że bohaterem tej tragedii jestem również ja sam, przyniosło dojmujące poczucie wstrząsu. I prawdziwe, głębokie przeżycie. Nie chcę nawet myśleć, jaki los czeka nas wszystkich w finale. Po prostu się wczoraj przestraszyłem – bo mam poczucie, że jedyne, co mogę zrobić, to z pokorą przyjąć swój los i czekać, aż się wypełni… jak uczy nas wielka grecka tragedia.
Aktorzy Dramatycznego, z których każdy wciela się w kilka ról, grają wspaniale i wszyscy zasługują na pochwały. Hindus i jego żona, przejmująca nauczycielka polskiego, piosenkarz disco polo, prokurator od swastyki czy narodowiec, grający w „Skrzypku na dachu” – to prawdziwa galeria postaci i przeżyć nie do zapomnienia.
Chociaż spektakl Ratajczaka jest dla mnie olśnieniem, tym bardziej cennym, że doznanym dopiero za drugim razem, nie potrafię się do końca nim cieszyć. Zbyt głośno brzmią mi w tej chwili słowa Tadeusza Kantora: „do teatru nie wchodzi się bezkarnie”. Dotyczy to zarówno twórców, jak i widzów – dziś wszyscy możemy jedynie mieć nadzieję, że tym razem kara pozostanie w zawieszeniu.
Ps. Apeluję do nowego dyrektora Teatru Dramatycznego w Białymstoku, pana Piotra Półtoraka, żeby mimo kontrowersji, pozostawił ten spektakl w repertuarze. Dzięki niemu będziemy choć trochę bezpieczniejsi – wystarczy go bowiem obejrzeć, żeby zobaczyć, w którym akcie tragedii właśnie się znajdujemy.
PODWÓJNA WERYFIKACJA
Pod koniec „Drugiego spektaklu” Anny Karasińskiej (Teatr Polski w Poznaniu) jeden z aktorów siadając na widowni staje się widzem i prosi, żeby pozostali na scenie aktorzy zagrali „to, co tu i teraz”. Ci, po chwili zastanowienia, dzielą się na dwie grupy. Pierwsza siada na krzesłach tyłem do nas jako „widownia”, a druga odgrywa poprzednią scenę ze zmienionym zakończeniem – szamotanina pary bohaterów kończy się postrzałem „widza”. „To, co tu i teraz” w teatrze, to tylko teatr, choć może on być bardzo niebezpieczny dla widza.
Ta znakomita, lustrzano-szkatułkowa scena Karasińskiej pokazuje, że młoda reżyserka – chyba już na dobre zaimportowana z filmu do teatru – to postać na polskiej scenie całkowicie nietuzinkowa. Ktoś, kto w swoim myśleniu o teatrze znacznie przekracza poziom sprawnego reżyserskiego rzemieślnika, ze swadą układającego szereg skeczy w wartki, śmieszny spektakl. Choć przyznać trzeba, że i ta umiejętność nie jest w dzisiejszym teatrze zbyt powszechna – może dlatego, że jak mówił Czechow: „ludzie śmieją się tylko z tego, co śmieszne”.
Po wielkim sukcesie debiutanckiego przedstawienia „Ewelina płacze” przyszedł dla reżyserki trudny czas weryfikacji. Każdy chciał zobaczyć drugi spektakl, żeby ocenić: czy sukces pierwszego to przypadek, czy eksplozja prawdziwego talentu. Nie ma się co obrażać o to na publiczność, bo taka już jej ludzka natura. Zresztą spektakl zrobiony przez reżyserkę w Teatrze Polskim w Poznaniu świadczy o tym, że Karasińska nie tylko się na nas nie obraziła, lecz postanowiła te nasze oczekiwania przekuć w teatr i zrobić o nich przedstawienie.
Zatem „Drugi spektakl” składa się z dwóch części – pierwsza opowiada w komediowej formie o teatrze, który od zawsze dzieje się na widowni. Bo widownia to przecież z założenia wspólnota ludzi, stanowiąca punkt odniesienia – nie tylko dla aktorów, lecz także dla pozostałych jej członków. Od lat wiadomo, że człowiek inaczej zachowuje się wobec drugiego człowieka, a inaczej wobec grupy ludzi – to jeden z dogmatów psychologii. Potwierdzeniem tego był dźwięk upadającego numerka z szatni, następujące po nim gorączkowe poszukiwania oraz różne reakcje widzów, którzy za chwilę mieli okazje zobaczyć podobną scenę zagraną przez aktorów Karasińskiej. Bo bohaterem tej części spektaklu jesteśmy po prostu my, widzowie.
Druga część spektaklu rozprawia się z naszymi – naiwnymi i nieskomplikowanymi – oczekiwaniami wobec aktorów i teatru w ogóle. Co ważne, Karasińska traktuje nasze niezbyt wybredne gusta z pobłażaniem i w żadnym razie ich nie deprecjonuje. Świadczy to o przenikliwości młodej reżyserki i o poważnym podejściu do tego, co robi. Spod tych zabiegów wyziera też pokora Karasińskiej wobec teatru i szacunek dla widza, co powoduje, że już na początku jej kariery mam ochotę pokłonić jej się szczerze i z sympatią.
Pierwsza część ma charakter stricte komediowy, druga dużo bardziej liryczny. Spektakl jest nierówny – o ile pierwsza mija szybko niczym teleexpress, druga traci impet. Nie napędzają jej już żarty, bo nadmiernie eksploatowane trochę się zużywają. Dostajemy za to dwie fantastyczne sceny, pochodzące jakby z innego, o wiele poważniejszego teatru. Oprócz wspomnianej już na początku szarpaniny z pistoletem następuje moment, w którym jedna z aktorek ma za zadanie zatrzymać wychodzącego z teatru widza. Choć powstrzymuje go w drzwiach, ani ona, ani jej koledzy, a za ich pośrednictwem reżyserka nie dają odpowiedzi w jaki sposób, jakimi słowami to zrobić. Przyznam się, że dla tych scen warto obejrzeć ten spektakl.
Aktorzy grają bez wyjątku świetnie. Prostota – specjalność Karasińskiej – urzeka tu i hipnotyzuje. Potrzeba jej jeszcze głębszego namysłu nad treścią i tym, co chce nam powiedzieć oraz większego doświadczenia. Ale z teatrem jest jak z jazdą samochodem – świetnym kierowcą można zostać tylko, gdy się jeździ. Z niecierpliwością więc czekam na okazję, żeby zobaczyć jej „trzeci spektakl”, a właściwie kolejny – bo po drugim w teatrze przestaje się liczyć. Liczy się tylko na siebie!
Ps. Nie udało mi się niestety zobaczyć festiwalowego pokazu spektaklu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina “Każdy dostanie to w co wierzy” na podstawie “Mistrza i Małgorzaty”. Tym z Państwa, którzy mają jeszcze siłę do czytania polecam moją recenzję tego przedstawienia z lipca tego roku.
Będziecie Państwo mogli porównać swoje wrażenia obecne z moimi starymi. Zapraszam.