"Frajer" na cesarskim stołku – „Łaskawość Tytusa” W.A.Mozarta w reż. Ivo van Hovego w Operze Narodowej

RTEmagicC_BIEL6398_www

TYTUS
Pójdźmy do ludu, który czeka
PUBLIO
A Sesto?
TYTUS
Niech Sesto także przybędzie na arenę
PUBLIO
Więc jego los…?
TYTUS
Tak, Publio, jest przesądzony.

Na „arenie” Ivo van Hovego w spektaklu „Łaskawość Tytusa” Wolfganga Amadeusza Mozarta, w Teatrze Wielkim w Warszawie nie ma dzikich zwierząt, które mają rozszarpać Sesta z powodu zdrady i próby zamachu stanu. Jest lud, który stanowią chórzyści Opery Narodowej, ustawiony w głębi sceny twarzami do widowni oraz my, widzowie. Mamy być oto świadkami kary wymierzonej zdrajcy. Cesarz Tytus, którego ów Sesto chciał obalić i zgładzić, przybywa na arenę i zamiast kary śmierci ogłasza zdumionemu ludowi ułaskawienie przestępcy. W tym momencie targana wyrzutami sumienia Witelia, wyznaje przed Tytusem i całym Rzymem, że to ona jest głównym motorem spisku. Cesarz, zdruzgotany podwójną zdradą najbliższych mu osób, niezłomnie trzyma się w postanowieniu bycia dobrym i wybacza także jej. Po czym w ostatniej scenie spogląda z triumfem ku górze. Rzuca wyzwanie Bogom? Wydaje się, że sam Tytus tak myśli. Jednak za sprawą belgijskiego reżysera Tytus spogląda w oczy nam, widzom, współczesnym „bogom”, których „lajk” lub jego brak decyduje o życiu jednostek, społeczeństw, ba, całej naszej cywilizacji.

Jest to możliwe, gdyż historię łaskawego cesarza oglądamy z dwóch perspektyw. Pierwszą z nich jest ta tradycyjna – teatralna, dzięki której widzowie mają okazję po prostu śledzić sceniczne wydarzenia, druga – filmowa, czyli obraz z kilku kamer, które ciągle śledzą Tytusa, rzucony na wielką ścianę. Efekt jest niesamowity. Zwłaszcza ta druga perspektywa, choć pozornie niezbyt wyszukana, wydaje się niezwykle nośna i znacznie poszerzająca przestrzeń teatralnych metafor. Oglądający ma wrażenie, że „jest na powierzchni poematu i w środku”. Dzięki zbliżeniom detali i twarzy widz staje się niejako świadkiem wydarzeń, ich czynnym uczestnikiem; z kolei dominująca perspektywa „z góry” pozwala obserwować całą historię z dystansem. Van Hove z chirurgiczną precyzją reżyseruje obraz z kamer, przez co trzyma widza w napięciu, żonglując zmianami spojrzenia na całość historii w zależności od potrzeby – na przykład w scenach, gdzie nie ma Tytusa, wydaje się nam, że patrzymy na świat jego oczami, przyjmujemy jego perspektywę. Zresztą perspektywa ta wydaje się najgłębsza, najbardziej sensualna – gdy zamknę oczy, nadal mam w pamięci obraz leżących na podłodze kwiatów, noża czy płaszcza Witelii, które niczym senne widziadła wychylają się z jakiejś podświadomej warstwy spektaklu.

Gra perspektywą ma też istotne konsekwencje dla kreacji scenicznego miejsca akcji. W niektórych recenzjach przeczytałem, że spektakl rozgrywa się w pokoju hotelowym. To tylko część prawdy, bo tak naprawdę spektakl rozgrywa się w różnych pokojach hotelu. Że nie jest to ten sam pokój, świadczą zwłaszcza sceny, w których formalnie nie ma cesarza (w rzeczywistości siedzi on nieruchomo za biurkiem), a my oglądamy spiskowców niejako z góry, przypatrując się im z dystansu. W takim kontekście spektakl wydaje się wiwisekcją całości historii, dokonywaną przez Tytusa jeszcze raz, na chłodno, tuż przed podjęciem kluczowej decyzji. Decyzji, która ma stać się bluźnierstwem, rzuconym w twarz bogom, czyli nam, widzom. Bo dobro w dzisiejszych czasach to bluźnierstwo przeciwko religii, jaką stała się nasza codzienna nienawiść. Nienawiść w stosunku do obcych, do inaczej myślących, do swoich znajomych, członków swoich rodzin, w końcu nienawiść do siebie. Ivo van Hove zdaje się nam mówić, że na dzisiejszej arenie nie potrzeba już dzikich zwierząt, żeby rozszarpać zdrajcę Sesta, wystarczymy my, widzowie, którzy – nie bacząc na sprawiedliwość – żądamy igrzysk i chleba. Gest Tytusa w dzisiejszej polskiej rzeczywistości to gest „frajera, który dał się wydymać”, że zacytuję jedną z najczęstszych internetowych obelg. Gdyby takie wydarzenie odbyło się naprawdę, cesarz zostałby publicznie zlinczowany za niedopuszczalny – oczywiście w opinii większości – akt słabości. Pięknie broni się tu Tytus, mówiąc: „jeśli świat uzna, że źle postąpiłem, niech mi zarzuci zbytnią łaskawość, nie okrucieństwo”. W sytuacji politycznej Polski trudno nie zauważyć poważnego dysonansu między dobrym, mądrym i wielkodusznym władcą Tytusem a nienawistną, cyniczną, żądną zemsty polityczną elitą naszego kraju. Do tego, wychodzi na to, że większym chrześcijaninem był pogański cesarz niż katolickie społeczeństwo, ale przecież już w Ewangelii mamy postać dobrego Samarytanina. Belgijski reżyser, finałowym spojrzeniem swojego bohatera rzuca nam rękawicę – „ja nie tylko umiem wybaczyć, umiem wybaczyć podwójnie, a wy?” Odpowiedź pozostawiam Państwu.

Perspektywa filmowa spektaklu Ivo van Hove, operując zbliżeniem, dała rzadką w operze okazję do obserwacji gry aktorskiej śpiewaków, w tym przypadku – trzeba to uczciwie przyznać – wyjątkowej. Królem wieczoru był amerykański tenor Charles Workman, który stworzył w roli Tytusa rolę znakomitą. Każdy ruch, każdy gest, każde spojrzenie – a nie było tego zbyt wiele – było niezwykle precyzyjne, przemyślane i wyprowadzone prosto z lirycznej głębi, opartej na silnych, przez cały czas kontrolowanych emocjach. W związku z tym, że trzymanie emocji na wodzy to oznaka siły, Charles Workman, mimo łagodności i dobra, które dominowały w jego roli, stworzył postać silną i charyzmatyczną właśnie poprzez dobroć, która raz po raz musiała pokonywać zamknięte w nim „dzikie zwierzę”. Napięcie, jakie wyzwalała ta walka, stało się podstawą hipnotycznej roli. Dodać należy jeszcze, że Workman śpiewając czysto i pięknie, do budowy swojej roli zaprzągł także głos, którym lekko, aksamitnie i łagodnie tworzył muzyczny ekwiwalent aktorskiej kreacji. Świetne były również Anna Bonitatibus w roli Sesta, Anna Bernacka w roli Annia oraz Katarzyna Trylnik jako Servilla. Zwłaszcza ta ostatnia zasługuje na uznanie, gdyż zadanie miała wyjątkowo trudne – jednoznacznie dobra, wyjątkowo papierowa postać Servillii, nie ułatwiała jej zadania. Mimo to artystka stworzyła piękną, prawdziwą, pogłębioną postać dobrej, zakochanej kobiety, co było również słychać w muzycznej warstwie jej roli. Na tym tle dużo słabiej wypadła Witellia Ewy Vesin. Miałem wrażenie, że ta bardzo utalentowana śpiewaczka bardziej skupia się na tym, jak wygląda, niż co gra. Jej Witellia była nieskoncentrowana, formalna i często zbytnim „forte” próbowała pokrywać braki w scenicznej kreacji. Nie dziwi nic. Jest to choroba coraz częstsza zarówno w operze, jak i, niestety, w repertuarowym teatrze.

Muzycznie zawiodłem się przede wszystkim na Orkiestrze Teatru Wielkiego Opery Narodowej pod dyrekcją Benjamina Bayla. Spektakl, na którym byłem, bardziej przypominał teatralne przedstawienie z muzyką na żywo niż operę Mozarta. W trzech żołnierskich słowach: cicho, nudno, bez polotu. Na uwagę zasługiwała Danuta Kojro-Pawulska, grająca części partytury na pianoforte. Dzięki niej przypominałem sobie od czasu do czasu, że jestem w operze. Chórowi gratuluję przede wszystkim pięknej sceny zamachu na życie Tytusa w końcówce I aktu. Dzięki ich koncentracji, zaangażowaniu i na serio przeżytej wspólnocie, wtargnięcie ludu z widowni na „arenę historii” robiło niesamowite wrażenie.

„Łaskawość Tytusa” Ivo van Hove to teatralnie najlepsze od lat przedstawienie na deskach Opery Narodowej. Przemyślane, proste, rozgrywane na kilku planach, do tego konsekwentne i spójne. Dodatkowo na korzyść reżysera trzeba podkreślić, że literacko miałka fabuła libretta jest wyjątkowo niewdzięczna do adaptacji. Niestety, muzycznie – nie wokalnie, podkreślam – spektakl ten nie wyszedł poza ramy bardzo dobrego „teatru z muzyką na żywo”, a szkoda, bo gdyby teatr nie zdominował muzyki, mielibyśmy wreszcie światowej klasy premierę operową w Warszawie.