Michał Płatonow (Martin Wuttke) w czechowowskim spektaklu Burgtheater, dwukrotnie siada na krześle odwróconym tyłem do widzów. Pierwszy raz na początku, gdy wywiązuje się między nim a towarzystwem zgromadzonym w Wojnicówce nieprzyjemna wymiana zdań, drugi raz w finale, gdy odbywa przejmującą rozmowę z właścicielką posiadłości, generałową Anną (Dörte Lyssewski). Od tego momentu krzesło już do końca pozostanie puste. W finale pojawi się na nim strzelba. Jak to u Czechowa – musi wystrzelić, ale czy na pewno w sposób, którego się spodziewamy? Stojące tyłem do widza, przeznaczone tylko dla Płatonowa krzesło, mówi nam o tym, że oglądamy wszechświat jego oczyma. Wszystko, co widzimy – Wojnicówka, jej mieszkańcy, sąsiedzi, goście, ich problemy, emocje, zachowania – jest subiektywnym płatonowskim oglądem rzeczywistości. Gdy bohater się upija, upija się cały świat spektaklu, gdy bredzi, świat bredzi z nim, gdy trzeźwieje, trzeźwieje też rzeczywistość. W takim ujęciu strzał w finale spektaklu przestaje być oczywisty. Czy to, co się stało, stało się naprawdę? A może jest to tylko projekcja wyrzutów sumienia Płatonowa wobec osoby, którą w swoim mniemaniu skrzywdził najbardziej?
Płatonow nie lubi swojego krzesła. Obserwowanie prawdziwej rzeczywistości jest nieprzyjemne i bolesne. W pierwszej scenie rzuca swojemu towarzystwu kilka słów prawdy w twarz, po czym natychmiast się wycofuje – zdegustowany reakcjami swoich współbiesiadników, jak i przerażony poziomem przegniłego moralnie towarzystwa. W scenie z generałową Wojnicew ponownie rzuca z krzesła kilka słów prawdy. Poruszony perspektywą ucieczki z Sonią (Johanna Wokalek), chwilowo wierząc w siłę wyzwolenia, wytrzymuje w prawdzie własnej egzystencji całe kilkanaście minut. Te minuty ostatecznie go dobiją – zobaczy, że jest jednym z tych, którymi gardził i których chce opuścić, moralnym i życiowym zombie. Gdy, niczym piskorz, ześlizgnie się z krzesła, poczuje chwilową ulgę, ale „doświadczenia krzesła” nie da się już zapomnieć. Nie ucieknie już z Sonią, bo musiałby uciec przede wszystkim od siebie, a to przecież niemożliwe. Hermanis każe mu podejść do krzesła i zostawić tam strzelbę. Jedyna ucieczka możliwa jest „w górę” – w śmierć. Czy strzelba wypala, bo czyjaś krzywda okazała się nie do zniesienia? Czy może miłość i zrozumienie zbyt wielkie? Został ukarany czy uwolniony? Czy to się wydarzyło naprawdę, czy Płatonow chciałby, żeby tak było? Czy chciałby, żeby ktoś wziął odwet, czy żeby udowodnił swą prawdziwą miłość?
Świat, który obserwujemy wraz z Płatonowem, jest światem na krawędzi. Światem małodusznych, skupionych na sobie ludzkich zombie, którzy – trwając w samozadowoleniu – pławią się we własnym sosie. Pozbawionym smaku prawdziwego życia, rozwodnionym pogonią za pieniądzem, pełnym grudek zimnej samotności. Zarówno u Czechowa, jak i u Hermanisa wszystko jest w tym świecie na sprzedaż – majątki, kopalnie, idee, dzieci, seks. U Czechowa jedynie uczucia były jeszcze święte. Jego bohaterowie o sprawach intymnych rozmawiali w cztery oczy, mówili monologi na stronie, w ich relacjach była jakaś tajemnica. Hermanis jest bezlitosny. Każe aktorom Burgtheater prowadzić rozmowy w obecności innych ludzi. A to Katja (Brigitta Furgler) przechodzi przez scenę słuchając o intymnych sprawach Płatonowa i Generałowej, a to Sergiusz (Philipp Hauß) wprost „wpycha” Sonię w ramiona Płatonowa. Wszystko jest wszystkim znane, każda tajemnica, każdy szczegół relacji intymnej, każda motywacja, decyzja. Bohaterowie Hermanisa żyją nieustannie „na świeczniku” – czy to nam czegoś czasem nie przypomina? Czy na myśl nie przychodzi pewien portal z niebieskim layoutem?
Jednym z wielkich pytań tego przedstawienia jest pytanie o to, czy w takim świecie – naszym świecie – możliwa jest prawdziwa miłość. Płatonow, hedonistyczny tchórz, skupiony na autoanalizie, szukający w kobietach wszystkiego poza kobiecością, próbując wyleczyć własne kompleksy dostaje od losu dar. Tym darem jest autentyczna i szczera miłość Soni. Pijany wódką i własnym szczęściem jest niczym Jasiek z „Wesela”, któremu powierzono „złoty róg” – padają wielkie słowa, zobowiązania, pojawia się nadzieja na zmianę. Ta „weselna” noc powrotu Płatonowa do Wojnicówki ma być nocą jego symbolicznego powrotu do życia. Jak się jednak okazuje na zmianę jest już za późno. Gdy rano spojrzy na swój „złoty róg” – miłość do Soni – okaże się, że wprawdzie jej nie zgubił, ale za to zgubił siebie. Grać na owym „rogu” oznaczałoby dla niego ciągle siedzieć na krześle. A krzesło to spotkanie z rzeczywistością, prawdą, kobietami jego życia. Spotkanie ze sobą. Płatonow rozumie już, że jest w matni, z której jedynym wyjściem jest strzelba. Ironia Hermanisa jest bardzo wymowna. Dzisiejszy Płatonow i strzelbę zostawia kobietom. Czy może być gorzej?
Pijany Płatonow ogląda pijany świat. Ten punkt wyjścia pozwala Hermanisowi na pokazanie czechowowskich postaci w krzywym zwierciadle. Oglądamy zatem poważnych bohaterów w niepoważnych sytuacjach. Alkoholowy nawias staje się – zgodnie z Czechowem, wbrew polskiej tradycji – źródłem nieustannego humoru. Komediowy filtr, przez który patrzymy na tragiczne losy bohaterów powoduje, że spektakl mieni się emocjami niczym diament. Najpiękniejsze są sceny – a jest ich niemało – gdy serdeczny śmiech nagle grzęźnie w gardle, a w oczach czujemy wilgoć. Przykładem choćby rozmowa Płatonowa i Soni między okiennicami. Hermanisowi udało się coś więcej – wyreżyserował Czechowa po niemiecku tak, że po kilku minutach zapomina się, że to niemiecki (język ten – przez swoją szorstkość i kanciastość – czechowowskiej frazie na scenie nie pomaga). Wszystkie role bez wyjątku są świetne. Od drugoplanowego, rewelacyjnego żydowskiego studenta (Fabian Krüger) po samego Płatonowa.
Martin Wuttke tworzy wielką kreację. W jego Płatonowie może się z powodzeniem zobaczyć współczesny mężczyzna – ten robiący sobie półnagie selfie i ten filozofujący na blogu, ten zakochany w sobie i ten siebie nienawidzący, ten kontestujący blichtr współczesnego świata i ten „lansujący się” na premierach Warlikowskiego, ten kochający uczciwie i ten, który szuka wielkiej miłości na portalach typu TINDR. Ci mężczyźni mają jedną cechę – są słabi, a nie umiejąc zaakceptować w sobie tej słabości, uciekają w używki, seks bez opamiętania, samobiczowanie czy kiczowate psychodramy. Rola jest wielka, gdyż aktor pozwala nam nie tylko spojrzeć w twarz Płatonowa, lecz także jego tragedię przeżyć. I ostrzega nas przed niebezpieczeństwem: po obejrzeniu spektaklu Hermanisa wiem, że upadek taki może się w każdej chwili przydarzyć także mnie. To niezapomniana lekcja.
Misterna, wyjątkowej urody scenografia Moniki Pormale w połączeniu z pięknymi kostiumami Evy Dessecker oraz znakomitym światłem Gleba Filshtinskiego kreują niesamowitą przestrzeń sielskiej Wojnicówki, która za chwilę zostanie utracona, sprzedana, zmarnowana. Sceny odbywają się pokoju dziennym, usytuowanym – niczym w „Weselu” – gdzieś na zapleczu trwającego w jadalni przyjęcia, które wraz z upływem nocy zamieni się w alkoholową libację. Rano świat dokoła się w ogóle nie zmienia. Tylko nasz ogląd rzeczywistości jest już zupełnie inny. Jesteśmy niczym Płatonow – idealistami o straconych złudzeniach.
Spektakl Hermanisa dowodzi – wbrew pokoleniu mainstreamowych polskich reżyserów – że wielkie teksty literatury są wciąż świetnym materiałem na współczesny, żywy, interesujący teatr. Pokazuje, że dogłębna, uczciwa wobec siebie lektura tekstu może zaowocować świetnym klasycznym przedstawieniem, które dotyka i boli. Nie trzeba wszystkiego ciąć, wywracać na nice, obrażać się na język czy anachroniczność. Jeśli zobaczy się w nich człowieka, zawierzy mu i pójdzie za nim, to się okaże, że można na krześle nie tylko wytrzymać piętnaście minut, ale nawet cztery i pół godziny albo… całe życie.
Ps. Na sobotnim spektaklu pojawiły się problemy z wyświetlaniem napisów w języku polskim. Jak wyjaśnił Pan Dyrektor STN, Tomasz Kubikowski:
“Wyświetlanie napisów odbywa się poprzez zestaw plansz, zawczasu ułożonych w odpowiednim porządku według listy dialogowej. Spektakl Płatonowa oparty jest jednak raczej na prawdzie sytuacji, niż na literze tekstu. Tekst, aby uzyskać wrażenie realistycznej wypowiedzi, traktowany jest w nim nader dowolnie: zmieniana jest kolejność kwestii, są one przeinaczane, powtarzane kilkakrotnie w różnych wersjach lub docierają w postaci trudno zrozumiałego zgiełku lub mamrotu – jest to zamierzony efekt artystyczny. Rzecz odbywa się przy tym na zasadzie częściowej improwizacji. To, co padało ze sceny, wydatnie różniło się zarówno od dostarczonego nam zapisu wideo, który służył za podstawę napisów, jak i od porannej próby generalnej. Nasi operatorzy – profesjonalni tłumacze kabinowi z zatrudnionej przez teatr agencji – próbowali na bieżąco stawić czoła sytuacji, skacząc po scenopisie i wybierając plansze najodpowiedniejsze do słyszanych właśnie kwestii. Niestety w napiętych scenach ostatniego aktu manewry te przekroczyły nawet możliwości programu komputerowego, który dwukrotnie uległ awarii. Sytuację udało się opanować na przedstawieniu niedzielnym”.
Dziękując Panu Dyrektorowi za wyczerpującą odpowiedź, mam nadzieję, że Państwo, widzowie sobotniego spektaklu szybko zapomną o tym potknięciu, które – jestem przekonany – nie może w znaczący sposób wpłynąć na odbiór arcydzieła teatru, jakie gościło na scenie Teatru Narodowego. Nie może, gdyż teatr ze swej natury jest tworem żywym i nie zawsze da się okiełznać.
Zapraszam do polubienia strony bloga na Facebook-u: https://www.facebook.com/domagalasiekultury