Gdzieśkolwiek jest, jesliś jest, lituj mej żałości,
A nie możesz li w onej dawnej swej całości,
Pociesz mię, jako możesz, a staw sie przede mną
Lubo snem, lubo cieniem, lub marą nikczemną
Jan Kochanowski, Tren X
Dlaczego to robisz? Dla pieniędzy? – pyta w finale filmu Lewiatan nastolatek Roma swoją przybraną ciotkę, która proponuje mu, żeby po aresztowaniu ojca, do czasu uzyskania pełnoletności zamieszkał z nią, jej mężem i synkiem. Nie, nie dla pieniędzy. Na pewno nie dla pieniędzy. Sama nie wiem dlaczego, odpowiada kobieta. To zdanie jest w filmie Andrieja Zwiagincewa kluczowe. Empatia oraz chęć pomocy drugiemu człowiekowi świadczą o tym, że wśród nas, mieszkańców dzisiejszego świata znajdują się jeszcze osobniki, które są czymś więcej niż tylko zwierzętami. To daje mały promyk nadziei, że nie wszystko stracone, że jest jeszcze jakieś wyjście z tego przeklętego kręgu zła, w jaki wpadliśmy. My i nasz świat.
A świat w filmie Zwiagincewa jest przerażający. Oto znajdujemy się – zarówno w przestrzeni geograficznej jak i czasowej – gdzieś na jego krańcach, a konkretnie – w małym rosyjskim mieście nad morzem Barentsa. Film rozpoczyna się od obrazu morza, monotonnie i rytmicznie rozbijającego się o puste skały. Następnie kamera rusza w głąb lądu. Jej oczami oglądamy nagie skały, wraki łodzi, statków, szkielety zwierząt. Ten apokaliptyczny obraz, przywodzący na myśl filmy Tarkowskiego – choćby Stalkera – hipnotyzuje i przeraża. Jak refren będzie powracał do końca filmu i w sensie wizualnym stanie się jego klamrą. Dreszcze przechodzą po plecach, gdy chwilę później słyszymy, że nie ma już na świecie zwierząt, gdyż ostatnim zwierzęciem, jakie zostało na świecie, jest człowiek. Co ciekawe – jedynymi zwierzętami, które mają się dobrze w tym świecie i które mamy okazję zobaczyć są… świnie. Świnie jako pokarm. Świnie jako siedlisko złego ducha lewiatana. Świnie jako metafora osobników zaludniających miasteczko. Obraz lokalnej społeczności jest wstrząsający i przygnębiający. Mieszkańcy miasteczka to pozbawiona jakichkolwiek uczuć tłuszcza, elegancko ubrana, dobrze zarabiająca i ślepo posłuszna władzy. Wszelkie świadectwa ludzkiego ducha: prawo, religię, moralność, naukę wykorzystuje ona do osiągnięcia jednego celu, a jest nim obrona swojego stanu posiadania, ewentualnie jego poszerzenie. Ponuro i złowrogo brzmi beznamiętne, ultraszybkie odczytanie przez sędzinę wyroku, który faktycznie ostatecznie pozbawia głównego bohatera – Kolę – domu i ziemi jego ojców. Wyrok jest znany od dawna. Czytanie jest tylko pustym rytuałem bogatego i ludnego niegdyś „kościoła prawa”. Inne „świątynie porządku państwowego” – prokuratura, w której hula wiatr, a sekretarka z nudów piłuje paznokcie, komenda policji, w której jedynym przestępcą staje się człowiek składający zawiadomienie o przestępstwie czy sąd, w którym, jak w muzeum, pracownikiem obecnym na swoim stanowisku pracy jest tylko ochroniarz – świadczą o śmierci państwa, jakie było czy jest naszym marzeniem. Państwo to wataha, lokalny układ drapieżników, które zagryzają się ciągle w walce o świeże mięso. Alkoholizm, nadużywanie władzy, wszechpanujący układ zajmujący się tylko zabezpieczaniem własnych interesów, wszechobecny kult broni i strzelania, brak wiary, relatywizm moralny – to wszystko szaleje w świecie Zwiagincewa niczym pożar w drewnianym mieście.
Ofiarą tej watahy pada Kola, jeden z ostatnich ludzi na tej okrutnej planecie potworów. Jego wina jest egzystencjalna. Istnieje. Do tego ma coś, co podoba się watasze, uosobionej w postaci prezydenta miasta Wadima. Ma ziemię i dom. Ma żonę, dziecko, dobrego przyjaciela. Ma względnie szczęśliwe życie. Ma wreszcie swoją małą wolność. I tak jak biblijnemu Hiobowi wszystko to, co ma, zostanie Koli odebrane. Wizja Zwiagincewa wstrząsa i po prostu boli. Boli fizycznie. Wstrząs, jaki przeżyłem w kinie, był dojmujący. Katharsis przyszło dopiero wtedy, gdy los Koli był już przesądzony, a brama łagru zatrzasnęła się za nim na dziesiątki lat, być może na zawsze. Kola to wielki bohater tragiczny. Jego tragedia – jak w starożytnej Grecji – jest wypadkową nieświadomości dawno zapisanego mu losu i walki z nim, walki z góry skazanej na porażkę. Zwiagincew wstrząsa, gdyż w jego wizji los został całkowicie zdominowany przez zło. W tragicznym rozpoznaniu Kola staje się bratem króla Leara, zostają mu dwie drogi: śmierć lub szaleństwo. Którą z nich wybierze, tego nie dowiemy się nigdy.
W trakcie filmu pada stwierdzenie, że Kola jest współczesnym Hiobem. Co rusz mamy zresztą odniesienia do Starego lub Nowego Testamentu. A to Kain i Abel. A to zły duch, który wchodzi w świnie. A to niewierny Tomasz. Dzieje się tak, gdyż jak w poprzednich filmach Zwiagincewa – wiara jest jednym z jego głównych tematów. Pytanie jest proste. Czy Bóg istnieje? Wątpliwości jest mnóstwo. Jeśli istnieje, to czemu milczy. Jeśli widzi Lewiatana, który opanował ludzkość i przejął kontrolę nad światem, czemu nie reaguje? Odpowiedzi brak. Paradoksalnie wiara w Lewiatana, realnego władcę zdziczałego świata, jest już sama w sobie dowodem na istnienie Boga. Próżno jednak szukać jego rzeczywistej obecności. W świecie Zwiagincewa cerkiew to nadmorska ruina ze sklepieniem w postaci nieba, w której spotyka się młodzież i – jak wczesnochrześcijańska wspólnota – ukradkiem spędza ze sobą wolny czas. Kościół Boży – instytucja Cerkwi Prawosławnej – to część królestwa Lewiatana. Jego sztab generalny. Siedlisko degrengolady moralnej i zła. Epicentrum obłudy i kłamstwa. Jak gorzko i szyderczo brzmi w finale kazanie patriarchy o prawdzie, mądrości i służbie Bogu. Brzmi tak fałszywie, że właściwie mogłoby służyć za jeden z dowodów na nieistnienie Boga. Jeśli jednak uznamy, że Nikołaj to Hiob, będziemy musieli konsekwentnie przyznać, że Bóg istnieje i że go doświadcza, mając w tym jakiś swój cel. Zwiagincew rozwija ten trop fantastycznie. Otóż dom Nikołaja najpierw zostaje mu odebrany, a potem zrównany z ziemią. Mer chce tę działkę sprzedać z jak największym zyskiem. Negocjuje z różnymi firmami. Końcowe „antykazanie” patriarchy odbywa się w nowowybudowanej cerkwi. Widzimy go przemawiającego do elity miasteczka. Po mszy wszyscy wychodzą z cerkwi i okazuje się, że stoi ona na działce Nikołaja. Jeśli tak, to znaczyłoby to, że Bóg starł w proch Nikołaja po to, żeby po raz kolejny odebrać należny sobie hołd. Starł Hioba, żeby odebrać od niego należną sobie ofiarę i sprawdzić jego pokorę. Znaczyłoby to, że nie tylko istnieje, ale też, że jest okrutny i bezwzględny. Zatem wizja Boga, o wiarę w którego moglibyśmy podejrzewać reżysera, jest na pewno starotestamentowa i może nawet bardziej przygnębiająca niż przeczucie, że ów Bóg w ogóle nie istnieje.
Nadzieja jednak wciąż tkwi w człowieku. Dzieci podpatrujące dorosłych są jeszcze czyste, ale szybko się uczą. Niestety, najszybciej tego, co złe. Krzywda i upokorzenie to najgorszy z możliwych nauczycieli, dlatego tak ważny jest bezinteresowny gest Paszy i jego żony w stosunku do Romana. Być może w ten sposób w sensie przenośnym uratowali chłopakowi życie. A pamiętajmy: kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat.
Ps. Zapraszam Państwa do polubienia mojej strony na Facebook-u: https://www.facebook.com/domagalasiekultury