Zawsze zmieniam zakończenia – rozmowa z Krystyną Jandą na marginesie „Alei Zasłużonych” Jarosława Mikołajewskiego w Teatrze Polonia

Project graficzny: Jacob Rzepkowski

Spotkaliśmy się z Panią Krystyną na początku marca, tuż po premierze Alei Zasłużonych w Teatrze Polonia w jej reżyserii. Pracę nad spisaniem i redakcją wywiadu niestety przerwał covid 19, który bardzo skutecznie wyłączył mnie z życia na cztery tygodnie. Tym bardziej się cieszę, że mogę wreszcie wrócić do pracy i zaprosić Państwa w podróż po świecie dramatu Jarosława Mikołajewskiego i spektaklu Krystyny Jandy, po którym przewodniczką zgodziła się być sama Pani Krystyna, Legenda polskiego teatru, filmu i telewizji! Pozostaje mi już zatem tylko życzyć Państwu zdrowia i przyjemnej lektury. Zapraszam! 

Tomasz Domagała: Zacznijmy od wyglądu zewnętrznego pani bohaterki – uznanej, znakomitej poetki. Dla mnie to takie połączenie Julii Hartwig z Olgą Tokarczuk. Skąd taki pomysł? Chciałem też zapytać, czy wygląd postaci, którą pani gra, jest dla pani ważny?

Krystyna Janda: To oczywiste, przy budowaniu roli wygląd jest zawsze bardzo ważny. W tym przypadku za kostium i charakteryzację odpowiedzialna była Zuzanna Markiewicz i uznałyśmy wspólnie, że wizerunek mojej postaci powinien być jak najprostszy. Te dredy na głowie są ukłonem i uśmiechem w stronę pani Olgi Tokarczuk, a co a tym idzie – publiczności. Chodziło nam o to, żeby powierzchowność tej kobiety była skromna, miało znaczenie także to, że opowiadamy o osobie niezamożnej, o czym często jest mowa w tekście.

TD: Pani bohaterka w spektaklu odbywa jakiś rodzaj podróży, pomyślałem, że to taka osobliwa wersja Antygony, która chce tym razem pochować siebie.

KJ: Nie wchodziłam w ten tekst tak głęboko, nie myślałam o antyku i jego archetypach, zresztą w tej sprawie musiałby pan chyba porozmawiać z autorem sztuki, Jarosławem Mikołajewskim. Myślałam nie tylko o mojej postaci, ale przede wszystkim o reżyserii całości. Jest to tekst aktualny, z odniesieniami do dnia dzisiejszego i żyjących nam współcześnie znanych osób, tekst zachwycający bogactwem języka i skojarzeń, bliski ludziom poprzez poruszane problemy i charakterystykę postaci. Główna bohaterka, poetka, była w oryginale mężczyzną. Bardzo zapragnęłam to zagrać, bo poczułam, że mam w ręku tekst wspaniały, na jaki czekałam od dawna, postanowiłam więc za zgodą autora zamienić płci, uważałam bowiem, że tak będzie lepiej, oryginalniej i jeszcze bardziej współcześnie. To tekst niezwykły, zupełnie nieoczekiwany w świecie teatru. Nie dość, że traktuje o inteligentach, że ujmuje tematem i bliskimi nam problemami, to jeszcze zachwyca konstrukcją i językiem. Jest nie do końca realistyczny, ale jednocześnie całkowicie osadzony w rzeczywistości, powiedziałabym nawet: jest w niej osadzony aż „do bólu”. Jest mi bardzo, bardzo bliski.

TD: Czy trudno się pani reżyseruje i gra jednocześnie?

KJ: Pracuje w ten sposób wielu artystów, nie wiem, robię tak od dwudziestu lat! Myślę, że jako aktorka koryguję to, co wymyślił reżyser czyli ja, a nawet często to usprawiedliwiam.

TD: Wiem, ale zawsze chciałem panią o to zapytać, a nigdzie nie znalazłem pani odpowiedzi na to pytanie.

KJ: Tak jest prościej! Czy gram, czy reżyseruję, powodem wyjścia na scenę zawsze jest chęć opowiedzenia jakiejś historii czy poruszenia, przypomnienia jakiegoś problemu. Ja nie gram dla popisu, gram, żeby porozmawiać z publicznością albo się z nią „przyjaźnić”. Kiedy reżyseruję, rola, którą gram, jest całkowicie podporządkowana głównej myśli spektaklu. Nie myślę osobno o roli, ale o funkcji, jaką pełni wobec całości. Często rola mogłaby być nawet bardziej błyskotliwa, wyposażona w atrakcyjniejsze środki wyrazu, ale szkodziłoby to całości, więc „opamiętuję się” jako aktorka. To wszystko. Co do postaci poetki w Alei Zasłużonych, to w ogóle się nie zastanawiałam, jak ją grać, język dramatu dyktował mi sposób. Pierwsze czytanie roli w obecności kolegów i autora określiło moją postać od razu – tak ją przeczytałam, tak zagrałam. Pewnie, że można by było zagrać tę rolę inaczej, na różne sposoby, ale ja od dawna idę drogą najprostszą, najbardziej według mnie wyrazistą, dążącą najszybciej do celu, jakim jest „zreferowanie sprawy”. No i od dawna już gram wiele moich ról, postaci, także w swoim imieniu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale w wielu rolach ja-aktorka łączę się ze sobą-obywatelką, moim publicznym wizerunkiem. Tak jest w Danucie W. czy w Zapiskach z wygnania, tak było w Pamiętniku z powstania warszawskiego czy nawet w Białej bluzce. Oczywiście nie dotyczy to ról w farsach czy komediach (śmiech). Ale też od dawna pierwszy krok w roli, pierwsze jej przeczytanie jest decydujące, potem trudno mi to całkowicie zmienić. Ale nie mówmy o mnie, tekst i temat tej sztuki  są ważniejsze.

TD: Czy można by powiedzieć, że jest pani po prostu aktorką intuicyjną?

KJ: Tak, na pewno. Na dodatek Aleję Zasłużonych od razu potraktowałam bardzo osobiście. W ogóle nie myślałam o bohaterce w sposób daleki od siebie. Te problemy są mi bliskie, myśl o śmierci towarzyszy mi nieustannie od dwunastu lat, jest moją codziennością wewnętrzną, natomiast problem oceny artysty i jego zasług dla społeczeństwa dotyka mnie od Człowieka  z marmuru, czyli od debiutu. Metaforyczność pytania czy ktoś zasługuje na grób w Alei Zasłużonych? wydała mi się świetna. Grobami, pochówkami, pogrzebami zajmujemy się ostatnio w tym kraju przede wszystkim, a zagadnienie, dlaczego jedni „wielcy współcześni” są żegnani z honorami, a inni nie, i kto o tym decyduje to temat frapujący i definiujący w pewien sposób nasze czasy. Do tego zaskakująco aktualne w tym kontekście są inne postaci dramatu: mąż, dyrektor cmentarza (władza wykonawcza), urzędniczka w ministerstwie (władza ustawodawcza) decydująca o naszym życiu i śmierci, no i matka, matka. 

TD: Pani postać nie istnieje bez męża, którego kreuje Olgierd Łukaszewicz. 

KJ: Dokładnie, to postać dla mnie kluczowa. Zadzwoniłam do Ola i zapytałam go, czy zechce zagrać męża, który jest żoną, bo w tekście oryginalnym to była postać żony głównego bohatera-poety. Proszę bardzo – powiedział. Przeczytał tekst i się zachwycił. Natomiast jego ostatni monolog nasz drogi autor napisał dopiero w czasie prób, ponieważ za jego zgodą zmieniłam też trochę zakończenie. W odpowiedzi na moje zmiany Jarek napisał dla postaci Męża dodatkowy tekst, wielki monolog pośmiertny, moim zdaniem najwspanialszy w całym dramacie.

TD: Dlaczego akurat pan Olgierd Łukaszewicz? Znów intuicja?

KJ: Dlaczego? Bo Olgierd to klasa, szacunek, prawość, skromność, nazwisko, dorobek, słowem: wspaniałość. Uważałam przede wszystkim, że to musi być ktoś bardzo szlachetny, prawy, czuły, cichy i godny zaufania. A poza tym pan Łukaszewicz nigdy w naszych teatrach nie grał, a od początku był naszym wielkim przyjacielem. Do tego byłam też pewna, że przy moim temperamencie i sposobie, w jaki to zagram, musi to być ktoś, kto mnie zrównoważy spokojem, siłą, zniesie moją ekspresję. Trudno jest kochać kobietę, którą gram, musi to więc być ktoś naprawdę rozsądny, żeby to wszystko znieść i akceptować. Olo to rozwaga i siła spokoju.

TD: Powiedziała pani, że zmieniła finał. Co o tym zadecydowało?

KJ: Śmierć mojego męża. Traktowałam ten spektakl bardzo osobiście, więc pozwoliłam sobie… Zresztą tak było lepiej dla całości naszej konstrukcji, a jak pan pewnie słyszał, ja zawsze zmieniam zakończenia. W spektaklu Ucho, gardło, nóż też uśmierciłam męża, a potem Vedrana Rudan powiedziała mi, że żałuje, że to nie ona go zabiła w finale książki. Tak więc „zabijanie” mężczyzn zdarza mi się dość często (śmiech).

TD: Tu wyszło świetnie, pani sceniczny mąż jest bowiem katolikiem, jego śmierć jest więc niejako dowodem na istnienie Boga, do którego on się całe życie modlił i który go zabrał. Para, którą gracie, to przecież połączenie ateizmu i najgłębszego katolicyzmu.

KJ: Tak, chociaż ten ostatni monolog, ta pożegnalna mowa jest jakby z innego ducha, niekoniecznie katolickiego. Dla pana Mikołajewskiego… naszego  autora, monolog męża jest, mam wrażenie, bardzo osobisty, a te ostatnie zdania o  Wielkiej Rozmowie są niesamowite. Czym jest ta wielka rozmowa? Myślę, że chodzi jednak o rachunek sumienia, ale z kim jest ta rozmowa męża? W sumie najważniejsze jest to, żeby każdy widz znalazł tam swoją prawdę – i ten wierzący, i ten bez daru wiary.

TD: Są jeszcze inne aspekty tego monologu: pani zostaje tu, na tym świecie…

 KJ: …i za wszelką cenę chcę za mężem wejść do grobu. Umrzeć z nim.

TD: Do tego jest pani pisarką, więc z powodzeniem ten monolog mógłby być napisany z pani perspektywy. Ateistycznej.

 KJ: Nie, to musiał powiedzieć mąż, On. Nie traktuję tej sztuki realistycznie.

TD: Nie traktuje jej pani realistycznie, ale każdy symbol czy metafora musi też mieć pewne oparcie w logice, a to się w jakiś niepojęty sposób wszystko państwu na scenie złożyło.

 KJ: To zabawne, choć mieliśmy świadomość, jak ten monolog jest ważny w tym tekście, nasze główne rozmowy na próbach dotyczyły tego, czy Olo ma zacząć mówić ten monolog jak już wstanie, czy jeszcze jak leży, czy ma zacząć mówić po długiej pauzie, czy go powiedzieć w całości na leżąco. To był nasz główny problem. Przed śmiercią czy po śmierci? (śmiech). Piękny tekst. Natomiast przypomniałam sobie, nawiązując do pana pytania o moją rolę: bardzo wcześnie zrozumiałam, że aby publiczność „kupiła” moją bohaterkę, muszę mówić w bardzo określonym stanie emocjonalnym, usprawiedliwiającym jej – często używany – wulgarny język.

TD: …i nie trzeba było wymyślać zespołu Tourette’a do tłumaczenia przekleństw!

 KJ: (śmiech) Nie, tylko go usprawiedliwić emocjonalnie.

TD:  A wracając jeszcze do katolicyzmu: pięknie wam się udało – jak na ateistów – uchwycić aspekt wiary.

KJ: Z tymi ateistami to tak nie do końca, bo Olgierd Łukaszewicz jest osobą głęboko wierzącą i jemu bardzo odpowiadała ta rola, natomiast wszystkie moje złośliwości na temat katolików są niczym więcej jak tylko złośliwościami. Drobiazgami, generalnie efektami złości, którą bohaterka nosi w sobie. A jak powszechnie wiadomo, ze złości często mówi się głupoty. W afekcie wiele rzeczy jest usprawiedliwionych. Chociaż głupota nie do końca.

TD: A czy pan Olgierd, w związku ze swoją wiarą, stawiał jakieś granice na próbach?

 KJ: Nie. Skąd. Przeczytaliśmy ten tekst i od razu się z nim zgodziliśmy.

TD: Jest w spektaklu taki jeden wiersz, który de facto jest piosenką. Może ona prowadzić pani postać w kierunku na przykład Agnieszki Osieckiej. Skąd się tam wzięła?

KJ: Nie wiem, może. Ta piosenka wzbogaca tę historię i uatrakcyjnia. Muzykę napisał Janusz Bogacki, nagrała Lidka Stanisławska. Ta piosenka – popularny przebój, pomaga opowiedzieć historię urzędniczki ministerialnej, byłej poetki, artystki, która rezygnuje z twórczości dla męża i mieszkania. W tym tekście jest naprawdę wiele bliskich nam i aktualnych rzeczy. Ktoś mi kiedyś opowiadał, że wielki Jerzy Jarocki przyszedł do sekretariatu Ministerstwa Kultury w jakiejś sprawie, przedstawił się, pani sekretarka zaś bardzo się ucieszyła – o, pan jest mężem Ireny Jarockiej, mojej ulubionej piosenkarki, jak mi miło!(śmiech). 

TD: A jak to jest z muzyką w dramacie i samym spektaklu?

KJ: W tekście są zapisane konkretne utwory, więc ich użyłam, zmieniłam tylko ostatni z nich. Zamiast tematu z filmu Lista Schindlera, użyłam fragmentów III symfonii Brahmsa. Nie chciałam bowiem użyć muzyki, która przed chwilą została przez Magdę Umer wykorzystana w naszych Zapiskach z wygnania.

TD: Skoro już jesteśmy przy Zapiskach z wygnania… Czy zaskoczył Panią sukces tego spektaklu?

KJ: Tak, absolutnie. I zaskakuje mnie każdego wieczoru. No i te czternaście nagród na najważniejszych festiwalach, w tym ta najwspanialsza, jedna z najcenniejszych w moim życiu – za umiejętność współodczuwania, jak powiedział pan Marian Turski, wręczając mi medal im. Mordechaja Anielewicza, przyznawany przez Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II wojnie światowej, honorujący ludzi, którzy występują przeciw ksenofobii, nacjonalizmowi i antysemityzmowi. Jestem z tego wyróżnienia niezwykle dumna!

TD: A jak pani myśli, na czym polega fenomen tego spektaklu?

KJ: To wielki temat. Zapomniany w Polsce i pomijany. Wymazany z pamięci i szkolnych podręczników. Wspomnieniom marca ’68 wciąż towarzyszy lęk, że historia się powtórzy. Lęk przed nacjonalistyczno – faszystowskimi tendencjami w Polsce. Na temat marca 1968 napisano wiele książek – ale w żadnej nie było tylu szczegółów, co u Sabiny Baral. Robią one piorunujące wrażenie i szalenie trafiają ludziom do wyobraźni. Zresztą teraz ta książka jest dwa razy grubsza, pani Sabina dodaje bowiem do niej wciąż nowe rzeczy. Siódme wydanie, które niedawno wyszło, ma chyba z pięćset stron, bo ciągle dochodzą jakieś fakty. Tego po prostu wcześniej nikt tak nie zapisał, nie podał tak wielu wymownych detali i nie przypomniał tak dotykających ludzkich historii. Dlatego może ta historia opowiedziana na nowo tak ludzi poruszyła, przecież to było tak niedawno, a w ogóle się o tym nie pamięta. Pamięć więc o tych wydarzeniach – mam nadzieję nie na krótko – powoli wraca na swoje miejsce, między innymi właśnie dzięki tekstowi Sabiny i temu przedstawieniu.

TD: A popularność spektaklu na poziomie teatralnym? Przecież często, grając na scenie czy reżyserując, ukrywa się pani w jakiś sposób za teatrem, a tu nagle wychodzi pani na scenę i zaczyna po prostu mówić. Myśli pani, że to miało znaczenie?

KJ: A wie pan, że ja już od jakiegoś czasu głównie wychodzę na scenę i po prostu mówię? Właściwie w ogóle przestałam grać, dzisiaj wprawdzie wcielę się w Lily ze sztuki Jacka Popplewella, ale to farsa, zabawna postać daleka ode mnie, abstrakcyjna jakby, więc ją zagram, ale wszystkie te ważne ostatnie  przedstawienia jak Danuta W., Zapiski z wygnania czy właśnie Aleja Zasłużonych, „opowiadam” już także w swoim imieniu. Można powiedzieć, że od jakiegoś czasu porzucam swój zawód, to znaczy jestem na scenie zawsze sobą. Ten proces zaczął się kilka lat temu i ciągle postępuje. A w Zapiskach zależało nam na tym, żeby temat był ważniejszy niż wszystko, co się dzieje na scenie, mówię zwyczajnie, co to zresztą znaczy zwyczajnie, to sztuka, prosto i szeptem…

TD: Będzie prowokacyjnie. O Halinie Mikołajskiej mówiono, że pod koniec życia dostawała oklaski na początku spektaklu za to, kim jest, a nie za to, co gra. Podobno było to dla niej – jako aktorki – obciążające. Co pani myśli na ten temat? Czy oklaski dla Jandy nie są gorsze niż te dla granej przez panią postaci?

KJ: Nie mam pojęcia, ale wiem, że wyszłam już poza zawód i na scenie nie jestem już tylko aktorką. Ale szczerze mówiąc mnie to nie bardzo zajmuje, robię to, co wydaje mi się ważne, a gram najlepiej, jak umiem. A wracając do wspaniałej pani Haliny Mikołajskiej: ona zawsze grała w swoim imieniu, pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie jej Cudzoziemka (spektakl Teatru Telewizji – przyp. TD) na podstawie prozy Kuncewiczowej. Wtedy, w tamtych czasach w ogóle nie próbowała grać kogoś innego. To było niezwykle bliskie skóry, dotykające. Moja Lily, Callas czy postaci w 32. Omdleniach to są role, emanacja czystego zawodu. Istnieje jednak kilka takich ról, w których zastanawiam się tylko, w jaki sposób je opowiedzieć: głośno, cicho, szybko czy wolno, żeby dotarło jak najdotkliwiej, bo mówię też od siebie.

TD: To jest proces świadomy, czy jakoś tak samo się wydarzyło?

KJ: Nie, nie, to świadome decyzje, artystyczne i osobiste, bardzo dla mnie ważne. Ale zabawne, bo wydaje mi się, że zaczęłam wychodzić w prywatność z roli, grając od jakiegoś czasu Shirley Valentine. Grałam ją trzydzieści lat, tak długo i przekonywująco, że są widzowie, którzy myślą, że drugą część spektaklu opowiadam już jako Krystyna Janda. Zabawne! A potem przyszła Danuta W. –  i jak ją miałam zagrać? Przecież nie mogłam udawać pani Danuty Wałęsowej. A przecież grałam tę postać, i Ona opowiedziała tę historię, nie tylko po to, żeby opowiedzieć o sobie, ale przede wszystkim o Polsce. A skoro opowiadałam o Polsce, to robiłam to jako Ona i ja, jako Polka i kobieta. Niczego nie udawałam, nic nie naśladowałam: ani fryzury, ani sposobu bycia, mówienia, nic. I od początku była to świadoma decyzja.

TD: Powróćmy do Alei Zasłużonych. Nawiązując do słynnej afery szczepionkowej z pani udziałem, wyreżyserowała i zagrała pani spektakl, który był właściwie dokładnie na ten temat – uprzywilejowania ludzi kultury…

KJ: Uprzywilejowani ludzie kultury – dobrze by było! Ale tak, bardzo się śmiałam, bo pomyślałam: ja przecież o tym gram, że coś sobie załatwiam, w tym przypadku grób w Alei Zasłużonych. Tyle, że w sztuce staram się sobie załatwić grób w alei Zasłużonych, bo jest za darmo, a w sprawie szczepionek nie przyszłoby mi to do głowy, zadzwonił telefon z propozycją, nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich kolegów tego dnia na próbie, w pierwszą sobotę szczepień, kiedy nie było chętnych, nie wiadomo było, co ze szczepionkami zrobić, bo były już otwarte… tak więc to ja dostałam propozycję, a nie ją złożyłam, taka drobna różnica.

TD: A więc to koincydencja fikcji z życiem, ironia losu, oko puszczone rzeczywistości?

KJ:  Tekst Alei Zasłużonych pojawił się dwa lata wcześniej. Aleja czekała dwa lata i jeszcze by poczekała, gdyby nie pandemia i niechęć innych aktorów do podjęcia prób. No wiec my zaczęliśmy – i tu trzeba złożyć ukłon Emilce Krakowskiej, która wyszła z domu na te próby bez wahania.

TD: Tak czy inaczej, to niezwykły paradoks, że 29 grudnia gra pani zamknięty ze względu na pandemię pokaz Alei Zasłużonych, a na drugi dzień rozpętuje się afera na ten sam w gruncie rzeczy temat.

KJ: Ale tak jest zawsze w moim życiu, że jak zaczynam coś grać, to nagle się okazuje, że to się z czymś rymuje. Uważam oczywiście, że to przypadek i traktuję te porównania anegdotycznie.

TD: A może to nie przypadek, może pani reaguje na rzeczywistość, albo ją  przewiduje, jak każdy wielki artysta?

KJ: Tak, w tym sensie myślenie o grobie, śmierci, pochówku itd., o tym, co potem i co się znaczyło, jakie zasługi życiowe nas wartościują, co znaczy nasz pobyt na ziemi – to tematy uniwersalne, ale może i reakcja na rzeczywistość. Jak mówił Zbigniew Cybulski o aktorstwie, rolach i tematach: trzeba umieć wąchać swój czas, potem często powtarzał to pan Andrzej Wajda. Inni nazywają to właśnie intuicją. Zazwyczaj czas i rzeczy się toczące przywodzą na myśl jakiś tekst teatralny, który staje się aktualny lub może zostać zinterpretowany na nowo, albo trafiam na jakiś tekst, współczesny, dotykający nas w tym momencie, więc go robię. Trzy lata temu zrobiłabym adaptację powieści O Kotach Doris Lessing, poświęciłabym ją samotności i też by się zrymowało z czasem i moim życiem, no ale się nie udało, noblistka nie pozwoliła mi połączyć wszystkich kotów w jednego, w Szarą. I wtedy odpuściłam, chciałam opowiedzieć nie o dwudziestu kilku kotach, które pojawiają się na kartach jej książki, a o jednym kocie, towarzyszu życia. Byłoby super, gdybym mogła to zagrać, ale niestety noblistka się nie zgodziła.

TD: Nie wiem, czy widziała pani, jak Doris Lessing się dowiedziała, że dostała Nobla? Przed jej wiktoriańskim domem, w starej dzielnicy Londynu stało mnóstwo fotoreporterów, bo już było wiadomo, że jest laureatką. Lessing przyjechała z mężem z zakupów cabem, on trzymał w ręku wiązkę cebuli i jakieś warzywo, ona torebkę. Wysiedli, zapłacili za przejazd, a reporterzy od razu do niej, że ma Nobla, ona rzuciła torbę na ziemię i mówi: O, Christ!

KJ: To jest dokładnie tak, jak planowałam. Bo ona dokładnie opisuje w swojej książce ten dom w Londynie, kota, którego spotkała na wystawie jakiejś księgarni, i potem te wszystkie koty, które z nią dzieliły los i jej samotność. Marzyłam, żeby to zagrać, w trakcie spektaklu chciałam się w tego kota przeistoczyć z samotności.

TD: Pytanie podchwytliwe: czy znanym osobom należy się Aleja Zasłużonych? Czy pani się ona należy?

KJ: O, to są sprawy wagi państwowej, jak napisał Jarek Mikołajewski A ja?! Absolutnie nie, ja muszę leżeć obok mojego męża. Mam swój rodzinny grób, leżą tam moi rodzice, mąż, i ja tam będę leżała. Na ewangelickim cmentarzu przy ul. Młynarskiej! (śmiech). Żadnej Alei Zasłużonych, mamy grób dla całej rodziny, dziewięć miejsc, a może i więcej!

TD: Skoro jesteśmy przy śmierci – skąd się wziął w spektaklu Cesare Pavese i jego wiersz?

KJ: To jest wiersz pana Mikołajewskiego, a słowa Pavese są jedynie odniesieniem, obaj rzeczywiście napisali wiersz o śmierci, choć mnie się wydaje, że ten w spektaklu jest o śmierci pana Ryszarda Kapuścińskiego.

TD: Czy doświadczenie odchodzenia bliskich – a ma pani za sobą wiele takich doświadczeń – zmienia perspektywę śmierci?

KJ: Zmienia wszystko. Absolutnie i diametralnie. Ja myślę każdego dnia – choć przez moment – o śmierci, a często wydaje mi się, że umrę jutro. A jeszcze dodatkowo teraz, kiedy tyle śmierci, tyle nieszczęść, kiedy niespodziewanie umierają najbliżsi, przyjaciele, wielcy, wspaniali, niedocenieni… Umarł prof. Jerzy Limon, Piotrek Machalica, i czuję, że zrobili nam tą śmiercią krzywdę, z którą naprawdę trudno sobie poradzić. Nie dalej jak wczoraj, w zastępstwo za Piotrka w spektaklu Lily wszedł Krzysztof Stelmaszyk. Płakaliśmy wszyscy. To było dojmujące przeżycie, Krzysztof zagrał to świetnie, wspaniale, ale przypomniał nam Piotra. Codziennie myślę o śmierci. Łatwo się teraz umiera, bardzo łatwo.

TD: Może na koniec trochę bardziej optymistycznie: jakie ma pani plany na przyszłość? Słyszałem o Wiśniowym sadzie…

KJ: Nie, jeszcze wcześniej farsa, żeby się trochę pośmiać. Co jakiś czas muszę zrobić farsę, bo bez tego moje życie byłoby smutniejsze. Tym bardziej, że lubię i umiem robić farsy. Wiem, że przez trzy miesiące będę się śmiała i robię to sobie w prezencie. To będzie farsa Coś tu nie gra o wyborach na prezydenta pomieszanych z teatralną premierą. Głupie i bardzo śmieszne. Wiśniowy sad na jesieni dla Teatru Polskiego w Warszawie. Ale ja nie będę grała. Czechow to wspaniały autor i wieczna tęsknota. Ja sama zagrałam kiedyś Raniewską , dla Teatru Telewizji, niezbyt udanie. 

TD: I tu postawimy kropkę, serdecznie dziękuję za spotkanie.

KJ: I ja dziękuję, zapraszając wszystkich do Teatru Och i Teatru Polonia, oczywiście kiedy już będzie można grać.  I obyśmy się spotkali żywi, zdrowi i uśmiechnięci – mimo wszystko! 

PS. Serdecznie dziękuję za pomoc przy realizacji wywiadu: Katarzynie Kopias – Czekay oraz Jacobowi Rzepkowskiemu.