Marianne i Johan. Studium postaci – o „Scenach z życia małżeńskiego” w reżyserii Katarzyny Minkowskiej w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie

Zdj. HaWa

Ze zdziwieniem przeczytałem krytyczne teksty poświęcone temu spektaklowi, w których zarzucano mu głównie telenowelowość, powtarzanie bergmanowskich schematów czy najbardziej kuriozalny – brak wariantu relacji LGBT+ (ktoś tu chyba się mocno nudzi, potrzebując dodatkowych wrażeń). Wszystkie one są funta kłaków warte, bo po pierwsze „telenowelowy” znaczy prosty jak drut, a tu nic proste nie jest, a już na pewno nie teatr, jaki uprawia Minkowska. Po drugie właśnie jej znakomity, wielonarracyjny koncept pokazuje, że choć rdzeń opowieści – miłość dwojga ludzi i oparty na niej związek – wciąż jest taki sam (a jaki w sumie ma być), to zmieniło się wokół wszystko: świadomość, normy społeczne, wreszcie sama instytucja małżeństwa oraz role, jakie pełnią w niej mężczyzna i kobieta. Żadnych więc schematów się tutaj nie powtarza, co najwyżej używa najczęściej występujących elementów relacji, żeby z jednej strony dotrzeć jakoś przez nie do istoty związku, z drugiej – spróbować zrozumieć czy nawet poczuć na własnej skórze mechanizmy jego funkcjonowania, zwłaszcza że te wydają się ukryte przede wszystkim w psychice człowieka i jego emocjach. I wybaczcie drodzy państwo, ale jeśli spektakl opowiada o małżeństwie, odwołując się precyzyjnie do świadomie wybranego tytułu, trudno oczekiwać, że będzie tam coś ekstra (zwłaszcza o LGBT+, co wy w tym Krakowie macie za obsesję z tą tęczą?!!), zwłaszcza że przynajmniej od „Anny Kareniny” wiadomo, że „wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, natomiast każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”, ale dodałbym – z zewnątrz wygląda podobnie.

A więc do rzeczy: trzeba teraz to moje zdumienie poprzeć faktami. Małgorzata Maciejewska w znakomitym tekście, stanowiącym autonomiczną współczesną wypowiedź na temat małżeństwa, prowadzi dialog nie tylko ze „Scenami z życia małżeńskiego” Bergmana, ale też z „Norą” Ibsena, zręcznie tu zresztą wplecioną. Zestawienie tych tekstów jest nieprzypadkowe, wszystkie trzy opowiadają bowiem o przebudzeniu się kobiety z patriarchalnego małżeńskiego snu, w którym tkwi od lat, przyjmując rolę ofiary. Co ciekawe, najodważniej w tej kwestii poczyna sobie Ibsen, biorąc bowiem pod uwagę czasy, w których dzieje się akcja – a więc potęgę norm społecznych, przeciwko którym kobieta musiała wystąpić, żeby odzyskać wolność – jego bohaterka zrywa ze swoim życiem najbardziej radykalnie. Może dlatego Peter (Michał Majnicz) nie pomógł Katarinie (Ewa Kaim) w realizacji projektu inscenizacji „Nory”, bo bał się, że sztuka ta ostatecznie „obudzi” jego żonę, zrywając ostatnią nitkę, na jakiej wisi jego małżeństwo. U Bergmana mamy wersję Śpiącej Królewny, której koszmar polega na tym, że wciąż nie może się ona ze swego snu obudzić. I w jakiś maniakalny sposób usiłuje powrócić w stare koleiny, jakby bała się, że życiowa podróż tymi nowymi, choć w stu procentach dla niej korzystniejsza, mogłaby ją zabić. Dialog Maciejewskiej z tymi dziełami jest bardzo przemyślany i świetnie zrealizowany, a to dlatego, że forma tej opowieści zostaje rozszczepiona na kilka różnych, nieco schizofrenicznie przeplatających się ze sobą narracji, tworzących pejzaż tej opowieści, kojarzący się ze stanami po lekach, alkoholu czy innych towarzyszących współczesnemu człowiekowi wspomagaczach. Tekst ten staje się więc również zapisem chaosu, jaki na co dzień towarzyszy bohaterom, będącym pod nieustanną presją tego, co się w ich głowach kotłuje (myśli, analizy, reakcje, wspomnienia itp.). A jeszcze prościej, jeśli potraktujemy  „Norę” czy film Bergmana jako wbite do miski jajka, tekst Maciejewskiej będzie tym, co uzyskamy, gdy wbijemy tam jeszcze jedno i porządnie je wszystkie ubijemy. A potem już tylko „na patelnię”, na której „drewnianą łyżkę” przejmuje Katarzyna Minkowska. 

Realizuje się to następująco: opowieść o kryzysie małżeńskim Johana i Marianne, wybuchającym po tym, jak oboje przejrzeli się w relacji Petera i Katariny, zostaje tu rozpisana na trzy pary: tę główną, około czterdziestki, która jest w centrum tego świata (Magda Grąziowska i Szymon Czacki), tę młodszą, co się dopiero pobrała (Natalia Kaja Chmielewska i Łukasz Szczepanowski) oraz tę najstarszą, po pięćdziesiątce (Anna Radwan i Juliusz Chrząstowski). Co ciekawe, jest to tak napisane, że losy owych trzech par w obrębie bytów „Johan” i „Marianne” stanowią jednocześnie i zapis odrębnych ludzkich relacji w danym momencie, i fragmenty obrazu jednego, tego samego związku na przestrzeni lat. Stają się w ten sposób z jednej strony figurą opowieści zapożyczonej z Bergmana (a przez niego z Ibsena), z drugiej – elementami szerszego spojrzenia na współczesne małżeństwo. Jak w każdej wenezuelskiej telenoweli, nieprawdaż!?

Jako że mamy już załatwione wewnętrzne kwestie obserwowanego przez nas związku, czas na zewnętrzne, nie mniej ważne, bo przecież każda relacja damsko-męska się w innych relacjach tego typu przegląda, głównie w tych rodzicielskich, ale też i przyjacielskich. Na scenie pojawią się więc rodzice Marianne: Else i Ernst (Anna Radwan i Juliusz Chrząstowski), zaprzyjaźniona z nimi para – aktorka Katarina i reżyser Peter, o których już wspominałem, czy dziennikarka Palm i jej partner fotograf Johan (Natalia Kaja Chmielewska i Łukasz Szczepanowski) jako przypadkowa para spotkana przez głównych bohaterów. Mamy więc niezwykle skomplikowaną, zwierciadlaną wręcz strukturę narracji. Po pierwsze opowieść wewnętrzna (Johan, Marianne) przegląda się w swojej przeszłości i przyszłości, po drugie odbija się też ona jednocześnie w zewnętrznych wersjach swego losu (rodzice, inna młoda para), wreszcie cały ten świat odbija się w małżeństwie Katariny i Petera, a więc innej relacji, która toczy się obok tej centralnej, w tym samym wariancie pokoleniowym. Warto przy okazji jeszcze wspomnieć, że Marianne u Ibsena nie pracuje nigdzie, u Bergmana jest prawniczką specjalizującą się w rozwodach, a u Minkowskiej zaś – psycholożką/terapeutką, prowadzącą internetowy kanał, Johan zaś odpowiednio jest bankowcem, psychologiem uniwersyteckim i antropologiem, zajmują się więc dziedzinami, które – o ironio! – w życiu prywatnym stają się terenem ich największych deficytów, ale i porażek.

Próbuję tu jakoś rozdzielić funkcję autora adaptacji od reżysera, ale to niezwykle trudne, bo nie sposób z fotela widza wyczytać, czyim pomysłem, było, żeby postaci z owych dwóch głównych przestrzeni opowieści grali ci sami aktorzy, a jest to zabieg fenomenalny. Nie dość bowiem, że łączy owe światy klejem prawdy, którego nie sposób rozpuścić, to jeszcze pozwala na wycieczki postaci w czasie – i właśnie owe podróże są fundamentem najbardziej wstrząsających fragmentów tej ponad trzygodzinnej wiwisekcji instytucji małżeństwa. Przykładem moment, w którym Anna Radwan pojawia się nagle w scenie wesela młodych Marianne i Johana – można oczywiście pomyśleć, że to nic takiego, w końcu gra ona Else, matkę dziewczyny, z drugiej – od razu widzimy, że to przecież także Marianne po dwudziestu latach skomplikowanego związku, próbująca we wspomnieniu początków relacji znaleźć odpowiedź na nurtujące ją pytania. Podobnie w scenie, w której starsza Marianne (Radwan) przychodzi do młodszej (Grąziowska) na terapię, po chwili zaś okazuje się, że na kozetce siada Else, matka terapeutki. Takich nieoczywistych momentów, katapultujących tę opowieść daleko poza granicę telenowelowej konwencji, jest tu mnóstwo. I one właśnie sprawiają, że spektakl Minkowskiej to teatr, który nie tylko chce się oglądać, ale i grać. Dawno nie widziałem w Starym takiej radości aktorów z tego, co grają, może dlatego, że wszystko tu jest wymyślone, wyjaśnione, wyreżyserowane. Zapewnienie takiego formalnego bezpieczeństwa dla nieskrępowanej kreacji staje się gwarantem wysokich aktorskich lotów, a jest ich w tym spektaklu naprawdę mnóstwo. Co więcej, to aktorstwo buduje kolejny poziom tego spektaklu, bo na ibsenowsko-bergmanowski szkielet opowieści, poprzestawiany nieco przez Maciejewską i Minkowską, zostaje nałożone aktorskie mięso, totalnie zmieniające jej obraz. Przykładem pierwsza scena filmu i spektaklu. W kinowej wersji „Scen z życia małżeńskiego” Bergmana jest to wywiad, jakiego Marianne (Liv Ulmann) i Johan (Erland Josephson) udzielają dziennikarce jakiegoś ilustrowanego magazynu, która wybrała ich sobie jako wzór współczesnej szwedzkiej rodziny: on – spełniony zawodowo psycholog naukowiec, ona – prawniczka, specjalistka od rozwodów. Dziesięć lat sielanki, dwoje dzieci, niedzielne wizyty u rodziców, słowem – wzór małżeństwa. Dziennikarka zresztą po taki obrazek przychodzi i taki dostaje, co znajduje potem wyraz w mocno polukrowanym opisie związku bohaterów zamieszczonym w magazynie przy okazji wywiadu. Choć Minkowska zaczyna swój spektakl podobnie, od razu widać różnicę. Na gustownej kanapie siadają Marianne (Anna Radwan) i Johan (Juliusz Chrząstowski), dziennikarka (Kaja Natalia Chmielowska) prowadzi z nimi wywiad, ale naszą uwagę zwraca zupełnie inne zachowanie Marianne. Na twarzy Anny Radwan, wysłuchującej szowinistycznych męskich przechwałek swojego scenicznego męża, próżno szukać przyklejonego uśmiechu Liv Ulmann. O ile więc w filmie Bergmana nieszczęście Marianne było – jak się wydaje – i nieuświadomione, i głęboko przez nią ukrywane, zwłaszcza że oglądamy ją i jej męża w przestrzeni publicznej, o tyle pięćdziesiąt lat po Bergmanie nie mamy złudzeń, że dzisiejsza Marianne zdaje sobie sprawę, w jakie bagno wdepnęła. Radwan bywa tu wobec Chrząstowskiego ironiczna i złośliwa, choć generalnie hamuje się w kilku momentach, taktownie milcząc i wywracając oczami. Wiemy więc od razu, że ta opowieść nie ma prawa skończyć się w podobny sposób jak kiedyś. Anna Radwan tworzy tu jedną ze swoich najlepszych kreacji ostatnich lat, podobnie zresztą jak fantastycznie dysponowana Magda Grąziowska czy mająca znakomitą passę w Starym Ewa Kaim. Nie sposób też nie wyróżnić Juliusza Chrząstowskiego, który wreszcie przestał grzać ławę rezerwowych, otrzymując propozycję naprawdę godną swojego niezwykłego talentu. Oby częściej! 

Ostatnią rzeczą, na jaką chcę zwrócić uwagę, to obraz męskości na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. O ile u Ibsena i Bergmana mężczyzna jawi się nam jako agresor, osoba w związku najpierw zabierająca lub znacznie ograniczająca kobiecie przestrzeń, mająca władzę, o tyle Johan grany przez Szymona Czackiego jest zupełnie kimś innym i daleko mu do postaci kreowanej przez Erlanda Josephsona. Nie bardzo może się odnaleźć w swoim życiu, stanowiącym obecnie dodatek do egzystencji swojej celebryckiej żony. I o dziwo, efekt jest ten sam: zostawiony sam sobie mężczyzna staje się łatwym łupem innej kobiety, która daje mu to, czego od zawsze potrzebował: uwagę i podziw. To są oczywiście banalne sytuacje, ale mijają tysiąclecia, a one wciąż się zdarzają, nie można się więc na nie obrażać, kwitując opowieść o nich równie banalnym „nic nowego”. Nie o „nowe” tu chodzi, raczej o dotarcie do esencji związku dwojga ludzi, do uchwycenia istoty mechanizmu, jaki rządzi tym banalnym, a jakże, ciągiem zdarzeń. O dotknięcie jego tajemnicy. Oczywiście spektakl kończy się w tej sytuacji fiaskiem, bo rzeczywiście niczego nowego się nie dowiadujemy, ale w moim przekonaniu otrzymujemy szansę na spojrzenie na owe mechanizmy z dystansu, a dla wielu widzów i widzek są one wciąż podstawą, na której opiera się ich życie. I to nieprawda, że wszyscy obecnie  jesteśmy tacy postępowi, wszechwiedzący i świadomi, że obalanie porządku zapisanego w „trącącym myszką” filmie Bergmana nikomu nie jest już potrzebne. Gdy piszę te słowa, radio podało właśnie wiadomość o kobiecie w biały dzień uciekającej przed swoim wymachującym pistoletem mężem po osiedlu. Nie miała tyle szczęścia co Nora, została przez niego brutalnie zastrzelona.

Katarzyna Minkowska wraz ze swoją ekipą zrobiła jeden ze swoich najlepszych spektakli. W jej teatrze zachwyca mnie przede wszystkim pełna kontrola nad całym teatralnym instrumentarium – od reżyserii, przez prowadzenie aktorów, aż po czysty, komunikatywny ton autorskiej wypowiedzi, zrealizowanej wespół z dramaturżką oraz znakomitymi aktorami. W podzięce za swoją rzetelną, reżyserską pracę dostaje Minkowska nie tylko znakomite aktorstwo gwiazd Starego, ukazujące w jeszcze lepszym świetle artystyczne pomysły reżyserki, ale też ich serce, sprawiające, że cała ta opowieść nie tylko się ogląda, ale przenikając do serca widza, staje się jego własną opowieścią. Oczywiście tylko wtedy, gdy ów widz sobie na to pozwoli, nie próbując się bawić w policjanta nowoczesności w teatrze. Tak, Magda Piekarska ma rację, wreszcie prawdziwy teatr pojawił się w Starym za nowej dyrekcji, oparty nie tylko na tym, co na papierze.    

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.