Są, siedzą tam, czyli wszystko jest w porządku – rozmowa z Ingeborgą Dapkūnaitė na marginesie „Samotności pól bawełnianych” w reż. Timofeya Kulyabina (MFT Kontakt)

zdj. Marcus Brandt/dpa

Tomasz Domagała: Dziękuję, że zechciałaś się ze mną spotkać. Czy to prawda, że masz jakieś związki z Polską?

Ingeborga Dapkūnaitė: Nie mam polskich korzeni, ale wychowała mnie niania, Polka, nieumiejąca mówić w żadnym innym języku. Miała na imię Malwina i ciągle do mnie mówiła, jeśli więc ludzie zwracają się do mnie po polsku i mówią wolno, bardzo dużo rozumiem.

Tomasz Domagała: Przyjeżdżasz do Polski, żeby wraz z Johnem Malkovichem zaprezentować sztukę Bernarda-Marie Koltèsa „Samotność pól bawełnianych”. Jakie były początki tego projektu?

Ingeborga Dapkūnaitė: Jako że często zdarza nam się z Johnem Malkovichem pracować, chcieliśmy znów coś razem zrobić. Poprosiliśmy więc Romana Dolzhanskyego, znanego dramaturga i kuratora festiwali teatralnych, żeby nam pomógł. On nam zaproponował trzy rzeczy, my wybraliśmy jedną z nich i w ten sposób pojawiła się na stole „Samotność pól bawełnianych”. Pojawienie się Timofeya to był kolejny etap, pracowałam z nim chwilę wcześniej i pomyślałam, że byłoby fajnie go do tej pracy zaprosić. Spotkaliśmy się więc we czwórkę na zoomie – trwała bowiem już wtedy pandemia – i tak to się zaczęło, a potem przez około rok pracowaliśmy nad teksem, bo sztuka Bernarda-Marie Koltèsa jest niezwykle trudna, praca więc nad nią zabiera dużo więcej czasu niż w przypadku takiej na przykład Miss Marple.   

Tomasz Domagała: Czy dobrze rozumiem, że cały proces prób odbył się przez internet?

Ingeborga Dapkūnaitė: Nie do końca, zdalnie pracowaliśmy głównie nad tekstem, musieliśmy w pierwszym rzędzie skrócić dramat Koltèsa (spektakl trwa tylko godzinę), wybrać odpowiednie fragmenty, wyciągnąć z niego to, co nas w nim najbardziej interesowało i wszystko przegadać – był to naprawdę bardzo intensywny czas. Następnie pojechaliśmy do Rygi, bo był czas pandemii, nasze wspólne spotkanie w stolicy Łotwy wydawało się więc wtedy najlepszym rozwiązaniem, i dokończyliśmy próby, doprowadzając do premiery w Dailes teātris.

Tomasz Domagała: Jakie były twoje pierwsze wrażenia po zetknięciu się z tym tekstem?

Ingeborga Dapkūnaite: Nie mogłam się go przede wszystkim nauczyć, a trochę bardziej serio, na początku pomyślałam, że jest on bardzo skomplikowany i nie do końca rozumiałam, o co w nim chodzi. Potem jednak, gdy zaczęłam wraz z kolegami wchodzić w to głębiej i głębiej, okazało się, że ciągle się w nim coś ciekawego zdarza, podróż zaś, jaką on proponuje, zdaje się nie mieć końca.

Tomasz Domagała: Dramat rzeczywiście jest niesamowity, bohaterów jest dwóch: Diler oraz Klient, ale w waszym spektaklu, tak na dobrą sprawę, nie bardzo można się połapać, kto jest kim, zwłaszcza że od początku nie sposób się opędzić od uczucia – to oczywiście moja interpretacja – przebywania w czyjejś głowie.  

Ingeborga Dapkūnaitė: To rzeczywiście było dla mnie trochę zaskakujące, ale my akurat musimy wiedzieć, kto kogo gra – ja na przykład Dilera. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nie pamiętam już dokładnie, jak to było z koncepcją całości, ale to zadanie Timofeya, naszym zaś było się z nim w tej pracy zjednoczyć. Jestem więc Dilerką, która porusza się w świecie ukrytych pragnień, niemożliwych na pierwszy rzut oka do uświadomienia. W momencie, gdy je odkrywamy, jak mówi moja bohaterka, jesteśmy zbyt niedoskonali, żeby uwierzyć w swoje odkrycie i jego sens. Pokazuje, to jak bardzo skomplikowanymi istotami jesteśmy. Wydaje mi się, że nasz spektakl nie daje odpowiedzi, ale analizuje problemy, stając się próbą zgłębienia tego, co nas w głębi duszy nurtuje.

Tomasz Domagała: Z twoich wypowiedzi wynika, że lubisz pracować z Timofeyem Kulyabinem. Co jest największą wartością waszych zawodowych spotkań?

Ingeborga Dapkūnaitė: Wiele rzeczy, ale pierwszą, jaka przychodzi mi na myśl, jest jego niesamowita drobiazgowość, przywiązanie do detalu. To absolutnie wyjątkowe. Kolejną sprawą jest fakt, że jest bardzo dobrze wykształcony i zawsze przygotowany. Zna sztukę tak dobrze, że umie ją wręcz na pamięć, zna do tego cały background dotyczący jej samej i jej autora. Co więcej, Timofey to reżyser, który w dzień reżyseruje, nagrywając próby, w nocy zaś je ogląda, żeby jeszcze raz na spokojnie wszystko przeanalizować. Wraca do nas potem kolejnego dnia i dokładnie precyzuje, o co mu chodzi, co mu z danej próby pasuje. Nie znaczy to jednak, że nie umie też skorzystać z czegoś, co się nagle przydarza na próbie, czy z czegoś, co proponuje aktor. Jest w stanie powiedzieć: „chciałem to zrobić tak i tak, ale to jest lepsze, spróbujmy pójść za twoją intuicją”. Ostatnią rzeczą pasjonującą mnie w pracy z Timofeyem jest jego radar na prawdę i fałsz, które wyczuwa na kilometr. Niesamowity dar!

Tomasz Domagała: To uczestniczenie w kreacji jego wizji nie zabiera czasem aktorom przestrzeni?

Ingeborga Dapkūnaitė Nie, zupełnie! Nie dość, że mamy pole nieograniczonej wolności, to jeszcze nasz proces odbywa się wspólnotowo.

Tomasz Domagała: Chciałbym zapytać o tę dość skomplikowaną technologicznie scenografię. Czy znaliście ją już, próbując?

Ingebora Dapkūnaitė: Tak, ale opowiem ci anegdotę, którą często opowiada John. Po jednym ze spektakli ktoś zapytał, co znaczą piąte drzwi, bo jak pewnie pamiętasz na scenie znajduje się ich czworo, przynajmniej tyle drzwi widzi zazwyczaj publiczność. Zaniemówiliśmy, bo my ich dotąd nie zauważyliśmy, zresztą ze środka wielu rzeczy po prostu nie widać. Co więcej, nie jest to też w naszej pracy konieczne. Nie umieliśmy na to pytanie odpowiedzieć, bo naszym zadaniem – tak jak mi się wydaje – na pewno nie jest szukanie sensów całości, ale zostało w nas przekonanie, że wielu rzeczy o naszym scenicznym świecie nie wiemy. Możesz mi oczywiście o naszym spektaklu teraz opowiedzieć, ale jestem ciągle w sytuacji, w której nie mogę z tobą o nim dyskutować, bo go po prostu nie widziałam – i nie zobaczę.

Tomasz Domagała: Muszę o to zapytać, a może po prostu rzucę hasło: John Malkovich.

Ingeborga Dapkūnaitė: Pracowaliśmy ze sobą wiele razy, zaufanie więc, jakie do siebie zbudowaliśmy przez lata, jest tu kluczowe, zwłaszcza że z mojej perspektywy jest to praca z człowiekiem/aktorem, który nigdy nie przestał mnie inspirować. Po moim pierwszym castingu, na którym miałam przyjemność pracować z Johnem, ludzie pytali mnie, jak mi poszło. Odpowiadałam zgodnie zresztą z prawdą, że świetnie, ale pomyślałam wtedy, że grając z nim, nie da się popełnić błędu. Jeśli cię pyta, odpowiadasz, jeśli ty pytasz jego, on odpowiada, bo wszystko, co ci jest potrzebne, otrzymujesz od niego. Na dzisiejszym etapie naszej znajomości znamy się już na tyle dobrze, że nie musimy tracić czasu na wzajemne oswajanie. Wchodzimy na scenę i po prostu gramy, co jest dość osobliwe, bo w ogóle o naszej wzajemnej pracy nie rozmawiamy, otrzymujemy oczywiście od Timofeya wskazówki, ale ich nie przedyskutowujemy, tylko wchodzimy na scenę i je realizujemy, każdy po swojemu, właściwy dialog odbywa się więc dopiero na scenie. Rozwijanie spektaklu ma bowiem sens, gdy odbywa się z udziałem publiczności, operując niejako na żywym organizmie, jakim jest każdy spektakl. Komunikacja między nami również odbywa się poprzez scenę, dla nas to coś wręcz technicznego.

Tomasz Domagała: To fascynujące! Możesz jeszcze trochę o tym opowiedzieć?

Ingeborga Dapkūnaitė: Spektakl się oczywiście rozwija z czasem, w trakcie grania. Próbujesz ciągle coś zmieniać, ale zawsze odbywa się to w kontekście, nie na zasadzie eksperymentu. Każdy spektakl to nowa podróż: są inne warunki, inna publiczność, ty się czujesz w inny sposób. Jest a to gorąco, a to zimno, masz mniej energii albo więcej, musisz też słuchać Johna, a najciekawsze jest to, że zmiana zaczyna się zawsze od czegoś nowego, co niespodziewanie się wydarza w trakcie gry, co więcej, zauważam ją dopiero, gdy jest już po wszystkim, kiedy po spektaklu zaczynam myśleć o tym, jak było. Za przykład może tu posłużyć moment, gdy kiedyś w czasie spektaklu padł mi mikroport, John uratował sytuację, co wprowadziło nowy element do naszej scenicznej relacji.    

Tomasz Domagała: John Malkovich bywa też reżyserem. Czy pracowałaś również „u niego”, a może próbuje reżyserować, również gdy gra?

Ingeborga Dapkūnaitė: Pamiętam, że u niego grałam, reżyserował nas wtedy na zasadzie krótkich żołnierskich słów, „po męsku”. Gdy gra, skupia się wyłącznie na swojej aktorskiej pracy, w stu procentach. Czasem nawet mam potrzebę, żeby go o coś zapytać, żeby mi podpowiedział jakieś rozwiązanie, ale to nie wchodzi w grę. 

Tomasz Domagała: A jak przyjmują wasz spektakl widzowie?

Ingeborga Dapkūnaitė: Szczerze mówiąc, początkowo byłam zaskoczona, że oni w ogóle nasz spektakl rozumieją. Pamiętam też, że jak pierwszy raz wyszłam na scenę w pełnym silnym świetle: okazało się, że nie mam możliwości, by zobaczyć publiczność. Gdy zmieniało się światło, kątem oka, dosłownie przez sekundę dostrzegłam wiele… łokci, pomyślałam wtedy: są, siedzą tam, czyli wszystko jest w porządku. Wspaniale też reagują, ale moje doświadczenie dotyczy jedynie oklasków, wtedy dopiero mam realną szansę spotkać się z widzami, choćby wzrokiem.

Tomasz Domagała: A bliscy?

Ingeborga Dapkūnaitė: Mama na przykład jest moją wierną widzką, ale oświadczyła mi kiedyś, że aby mogła mi coś konstruktywnego o spektaklu powiedzieć, musi obejrzeć go dwa razy, bo za pierwszym zbyt się denerwuje.

Tomasz Domagała: Moja miała podobnie. Z tego, co wiem, 2 czerwca w Warszawie weźmiesz udział w projekcie Iwana Wyrypajewa. Możesz powiedzieć o nim coś więcej?

Ingeborga  Dapkūnaitė: Będzie to charytatywny wieczór, poświęcony wsparciu fundacji Teal House, założoną przez Iwana wraz ze swoją żoną Karoliną Gruszką w celach artystycznych. W ramach niego przedstawię historię mojej rodziny, której prawdziwe wileńskie losy mają stać się podstawą szerszej opowieści o rodzinach, które muszą przetrwać trudne chwile, z wojną na czele. 

Tomasz Domagała: Ciekawy projekt! Serdecznie ci dziękuję za rozmowę, a Was zapraszam na spektakle toruńskie oraz stronę Fundacji Teal House.

Ingeborga Dapkūnaitė: Bardzo dziękuję i do zobaczenia!