
zdj. Klaudyna Schubert
Kluczową sceną spektaklu Ewy Galicy wydaje się Koronka do Miłosierdzia Bożego, która funkcjonując dokładnie w taki sam sposób, jak w rzeczywistości, a więc jako modlitwa głównej bohaterki, zabiera nas w podróż nieco dalszą niż granice teatru. Warto jednak najpierw zadać pytanie, kim jest główna bohaterka spektaklu, zwłaszcza że nie jest to takie oczywiste. Sztuka Mariusza Gołosza opiera się na podwójnej narracji, zestawiającej ze sobą dwie postaci. Jedną z nich jest św. Faustyna Kowalska – zakonnica, świadkini objawień Jezusa, a w konsekwencji – patronka Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w krakowskich Łagiewnikach, którego to kultu, uosobionego w słynnym obrazie „Jezu, ufam Tobie”, była prekursorką i orędowniczką. Drugą postacią jest inna Faustyna, młoda współczesna dziewczyna, wierząca studentka ASP, która nagle w trakcie studiów czuje potrzebę malowania Jezusa, co – jak pewnie sobie można wyobrazić – nie spotyka się z entuzjazmem otoczenia. Oprócz tych wątków mamy jeszcze historię Arkadiusza, namiętnego miłośnika gier komputerowych, który mieszka z umęczoną życiem matką, nie widząc większego sensu w swojej egzystencji. Galica, dobrze rozumiejąc, że siła tej opowieści zaklęta jest w pomieszaniu tych narracji, ograniczyła jej sceniczne wykonanie do trzech osób, które grają różne postaci. Efektem tego jest na przykład niejednoznaczny status głównej bohaterki, Agnieszka Sawicka najpierw więc jest duchem siostry Faustyny, który nie mogąc znieść idiotycznej narracji księdza/przewodnika po jej izbie/muzeum w Głogowcu, materializuje się z nieba (cóż za piękna, iwaszkiewiczowska scena!), żeby przejąć narrację i opowiedzieć tę historię po swojemu. W kolejnej scenie dosłownie na naszych oczach porzuca habit i niczym dobry dybuk wchodzi w ciało współczesnej studentki ASP. Odtąd nic już nie jest tutaj proste, bo cała ta historia opowiada się w sprzężeniu tych dwóch narracji, kluczem zaś do niej stają się dwa główne atrybuty kultu świętej: obraz i dzienniczek. Obraz jako emanacja tego, co dla takiej osoby zewnętrzne i ogólnie dostępne, dzienniczek zaś jako coś równie zewnętrznego, ale ukrytego przed osobami postronnymi. W finale Faustyna i jej współczesny „falsyfikat” spotkają się naprawdę, a przestrzenią do tego idealną jest modlitwa, którą prawdziwie, poważnie, żarliwie odmówi grająca je obie aktorka. Napisałem, że wychodzimy tu poza granice teatru, gdyż modlitwa do jego porządku nie należy. Polega to na tym, że teatr, maszynka do wyrobu fikcji, nie ima się elementu pochodzącego z teatru religijnego, przez który rozumiem teatr oparty na czymś daleko głębszym niż umowa społeczna, zwłaszcza w sytuacji, gdy widz poprzez swoją wiarę (lub jakikolwiek do niej stosunek poza obojętnością) jest w jego strukturę emocjonalnie zaangażowany. Owa modlitwa staje się więc przestrzenią nie tylko dużo bardziej pojemną, ale i wspólną dla naszego religijnego doświadczenia, miejscem, w którym Faustyna i osoby jej podobne mogą się z nami – widz(k)ami o różnym przecież do kwestii religii podejściu – rzeczywiście spotkać. I to nie na papierze czy w wirtualnym świecie, lecz naprawdę. Oko w oko, przez kilka minut prawdziwej modlitwy. To spotkanie jest o tyle istotne, że pozwala zrozumieć kogoś takiego jak Faustyna, Gołosz zresztą z Galicą umiejętnie i z czułością podchodzą do jej biografii. Nienachalnie zostaje tu postawione kluczowe chyba pytanie o wybór wiary, jako głównego szkieletu i celu życia. Klarowna odpowiedź wydaje się niemożliwa, bo znowu zależy ona od porządku, w którym odbiorca się znajduje. Dla tych, co wierzą, będzie to cud Boga i przejaw jego łaski, dla tych, co w najlepszym razie są obojętni – kwestia biedy, samotności czy dogmatycznej wierności rodzinnym tradycjom. A co jeśli odpowiedzią jest właśnie tajemnica alchemii tego zjawiska, mającego swoje źródło i siłę w pomieszaniu tych porządków w taki sposób, że nie wiadomo, co tu było pierwsze: czynniki kulturowe czy jakiś wewnętrzny impuls, coś niewytłumaczalnego, co każe nam w taki, a nie inny sposób tłumaczyć złożoność naszego świata i świata w ogóle?
Jednym z najważniejszych dogmatów kościoła katolickiego jest ten, że Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia. Żeby mogło się to spełnić, musiał więc przeżyć – nasze – ludzkie życie. Twórcy spektaklu pięknie ów dogmat w swoim spektaklu interpretują, ukazując współczesną wersję relacji Jezusa i jego Matki za pomocą historii Marii i jej syna Arkadiusza. I znowu odbywa się to poprzez nałożenie obu tych opowieści na siebie. Osobiście wątek ten najbardziej mnie wzrusza, bo pokazuje, jak taka niepełna rodzinna relacja, mająca przecież w historii ludzkości nieskończenie wiele wariantów, jest powszechna, dramatyczna i skazana na jakąś tragedię, z zastrzeżeniem, że ta tragedia nie musi być spektakularna jak śmierć Jezusa. Dużo bardziej bowiem przejmujące od widowiskowej śmierci jest wieczne trwanie przed komputerem w domu matki, dla której niezbyt udany syn jest sam w sobie celem i solą życia. Trwanie ich obojga, będące w swej istocie po prostu czekaniem na śmierć w izolacji i poczuciu niespełnienia, przynosi jakąś niewygody, której do dzisiaj nie mogę się pozbyć. Ironicznym komentarzem do tego wątku wydaje się fakt, że Mateusz Flis gra zarówno Arkadiusza, jak i księdza – najpierw opowiadającego głupoty w izbie św. Faustyny, potem zaś odwiedzającego dom studentki ASP podczas kolędy. Taki zabieg reżyserski sugeruje, że wybór struktur kościoła, zapewniający w teorii najlepszą kontynuację impulsu wiary, opartego na miłości do Jezusa, to droga absolutnie na manowce. Ten obrazek wydał mi się również niezwykle smutny w kontekście faktu, że człowiek generalnie naprawdę potrzebuje opowieści, która odciążyłaby choć na chwilę jego niezbyt sensowną i trudną na każdym poziomie egzystencję. Jasne więc w scenie kolędy stało się to, że św. Faustyna, studentka ASP, ale i każdy człowiek, musiał/musi się z tymi dylematami uporać sam, nie może nam bowiem pomóc ich rozwikłać ktoś, kto jak ten ksiądz, jest w podobnej sytuacji do nas, a może i w gorszej, najciemniej jest bowiem zawsze pod latarnią.
Jako że reżyserka ograniczyła obsadę tego spektaklu do trzech osób, od pierwszej chwili przedstawienia narracje w nim użyte zaczynają się przenikać, nie tylko na poziomie literackiego rzemiosła, ale i ramach teatralnej materii, daleko bardziej zagęszczając sceniczny świat tej opowieści. Gdy się przyjrzeć sprawności reżyserki, zachwyca łatwość, z jaką kostium Aleksandry Harasimowicz czy lekko zmodyfikowana światłem Andrzeja Michalskiego scenografia Wiktorii Kubat, kreują światy, płynnie przerzucając mosty z jednej opowieści do drugiej. Jakby tego było mało, Michalski, będący też autorem choreografii, dyskretnie używa w niej figur kojarzących się z ikonografią katolicką, w związku z czym opowieść ta staje się nieoczywista, wręcz aluzyjna. Koroną jednak tego spektaklu jest znakomite aktorstwo Agnieszki Sawickiej, Katarzyny Krzanowskiej i Mateusza Flisa. Krzanowska znakomicie rysuje dwie, jakże odrębne od siebie wersje figury matki, które, gdy im się uważnie przyjrzeć, więcej mają ze sobą wspólnego, niż nam się wydaje. Zupełnie inaczej portretuje ona profesorkę/kuratorkę sztuki, osobę tyleż pustą co cyniczną, nie widać już w jej aktorstwie empatii dla granej postaci, jest za to przebijające się przez manifestowaną na zewnątrz szorstkość – zgorzknienie i rozczarowanie. Flis idzie drogą prawdy i szczerości, próbując pokazać swoich bohaterów takimi, jakimi oni są; wydobywa na wierzch to, co być może w ich stereotypowym wizerunku niepopularne, ale jakże potrzebne, żeby prawda o człowieku mogła dotrzeć nie tylko do rozumu, ale i do serca. Sercem zaś tego spektaklu jest Agnieszka Sawicka, zachwycająca tu niespotykaną często w tak młodym wieku dojrzałością, połączoną z wachlarzem warsztatowych umiejętności. Jako św. Faustyna jest ironiczna i zadziorna, prawie frywolna, odzierając swoją bohaterkę z cierpiętniczego, siermiężnego ciężaru, jaki nadano jej postaci w Kościele. W osobie studentki Faustyna z kolei niezwykle umiejętnie obnaża Sawicka to, co zazwyczaj na co dzień schowane, a więc ciemne strony wiary i miłości do Jezusa, sprawiając, że po spektaklu niełatwo odpowiedzieć sobie na proste pytanie: która z jej bohaterek była tą prawdziwą, a która falsyfikatem. A może są to po prostu dwie połówki tego samego jabłka, jedna: boska świetlista – nie mająca ciężaru – należąca do przestrzeni nieba, druga: ludzka, pełna ciemności, z ciążącym jej ciałem – należąca do sfery ziemi. Podwójną rolę Sawickiej zapamiętam na pewno jako jedną z ciekawszych kreacji tego sezonu.
Ewa Galica z kilkoma niezwykle wrażliwymi i utalentowanymi artystami stworzyła spektakl mądry, przenikliwy i pełen niejednoznacznych emocji. Warto go zauważyć, chociażby dlatego, że temat wiary, miłości do Chrystusa i zaangażowania w życie Kościoła Katolickiego pojawia się w polskim teatrze w tak poważnym ujęciu niezwykle rzadko. Co ciekawe, przedstawienie to wymyka się absolutnie kategoriom, pod które duża część naszego społeczeństwa będzie je, jak mniemam, chciała podpiąć, a więc z jednej strony – bece z wiary w celu ataku na wartości, z drugiej – propagowaniu wartości chrześcijańskich w celu obrony wiary i nauki Chrystusa przed bluźniercami. Jeśli mam rację, będzie atakowane z obu stron, i dobrze. Polityczna promocja może bowiem zachęcić większą liczbę widzów do sprawdzenia, o co chodzi, a chodzi tu o niejednoznaczny, głęboki namysł nad ludzką potrzebą, a czasem wręcz koniecznością wiary w opowieść, która dając nadzieję, pozwala nie zwariować. Grajcie zatem, droga Łaźnio, ten spektakl najczęściej, jak się da. Najlepiej na zmianę z „Latającym Potworem Spaghetti” Mateusza Pakuły, bo dawno nie widziałem w polskim teatrze tak dobrze dobranych ze sobą, skrajnie odmiennych w podejściu do jednego tematu premier. Gratulacje!