Pada śnieg? – „W pokoju obok” Pedro Almodóvara (uwaga, spoiler!)

zdj. materiał prasowe El Deseo

“Tak, gazety miały rację: śnieg padał w całej Irlandii, (…) przechodząc w fale. Padał również na każdą część cmentarza kościelnego, na którym spoczywał Michael Furey. Leżał na krzyżach i nagrobkach, na włóczniach bramy i na cierniach. Gdy słyszał jak śnieg przenika świat i pada, zstępując niczym śmierć, na żywych i umarłych, jego dusza omdlała”

James Joyce “Zmarli”

Nowy film Almodóvara można by spokojnie rozpiąć między dwoma wybitnymi dziełami, zacytowanymi w nim dosłownie. Myślę tu o obrazie Edwarda Hoppera „Ludzie w słońcu”, którego kopię odnajdujemy wraz z bohaterkami filmu w wynajętym przez nie domu, oraz o opowiadaniu Jamesa Joyce’a „Zmarli”, cytowanym z upodobaniem przez Ingrid (Julianne Moore). Hopper przywołuje tu oczywiście pustkę życia, samotność (tę największą, bo odczuwaną nawet w towarzystwie innych) czy totalne odseparowanie się ludzkiej cywilizacji od natury. Joyce z kolei wprowadza temat odpowiedzialności za śmierć innych, świadomości tego, że za chwilę odejdą czy strachu przed potęgą natury za nic mającej problemy człowieka ze śmiercią. Pierwsze dzieło jest trafną diagnozą społeczeństwa, do którego należą obie główne bohaterki, a więc utytułowana i sławna pisarka Ingrid oraz równie wzięta dziennikarka wojenna Martha (Tilda Swinton). Obie dojmująco samotne, choć stale żyjące w jakichś relacjach; obie od lat otoczone luksusem, uciekające od swoich problemów w pracę, która, zagłuszając wewnętrzne niepokoje, przynosi im zarazem zawodowy sukces i rozpoznawalność. Pierwszą rzeczą, jaka mnie w tej opowieści uderzyła, było to, że Ingrid zaczyna się zajmować umierającą przyjaciółką niejako z przypadku. Odwiedza ją w szpitalu i tak jakoś nieoczekiwanie zostaje z nią, niczym ktoś z rodziny, albo przynajmniej osoba bardzo bliska. To ciekawe, że nie ma między nimi specjalnej chemii, ale właśnie relacja typu hopperowskiego. Ot, przez całe życie siedziały obok siebie, z twarzami zwróconymi w kierunku słońca, mając świadomość wzajemnego istnienia, ale nie przejmując się zbytnio swoimi losami. I nagle zwrot: ktoś trzeci zwrócił uwagę jednej z nich, że ta druga umiera, a wtedy oba te wolne elektrony połączyły się, żeby być razem i wyciągnąć z tej krótkiej, choć intensywnej relacji jakąś lekcję. Co ciekawe, Ingrid jest być może w tej układance odpowiednikiem osoby, która na obrazie Hoppera, odstając znacznie od reszty, czyta książkę.

Jeśli miałbym zgadywać, co to za książka, po filmie Almodóvara bez zająknięcia odparłbym, że właśnie „Zmarli” Joyce’a. To ostatni utwór z tomu opowiadań „Dublińczycy”, a jego sednem jest przemiana niestarego jeszcze mężczyzny, Gabriela Conroya. Po dość osobliwym wieczorze spędzonym w towarzystwie przyjaciół i żony Gretty oraz jej wyznaniu, że mimo upływu lat jest ona wciąż związana ze swoją pierwszą miłością, za śmierć której czuje się odpowiedzialna, Gabriel uzmysławia sobie, że wszystkie te wielkie z pozoru ludzkie dramaty są niczym, zarówno w obliczu śmierci, jak i wieczności symbolizowanej przez padający na całą Irlandię śnieg. Jedyne, co człowiekowi pozostaje, to akceptacja takiego porządku oraz swojej w nim roli.

Co ciekawe, gdy Ingrid, patrząc z okien szpitala, jak różowy śnieg otula Nowy Jork, pierwszy raz cytuje końcowy fragment „Zmarłych”, nie do końca go jeszcze rozumie. W finale jednak, gdy spogląda na padający znowu śnieg – tym razem w domu, w którym pożegnała Marthę, nieoczekiwanie tak bliską (a może wręcz najbliższą) jej osobę, i przypomina sobie passus o śniegu, wszystko staje się dla niej jasne. Warto zwrócić uwagę, jak pięknie gra te momenty Julianne Moore. Ingrid rozumie wreszcie, że dostała jeszcze jedną szansę. Na dobry początek więc, używając metafory hopperowskiej, wystarczy głowę skierowaną ku słońcu, a więc – jak sugeruje Almodóvara w momencie odejścia Marthy – ku śmierci (leży martwa na leżaku, patrząc w słońce), odwrócić w kierunku drugiego człowieka, w tym przypadku córki Marthy – Michelle (również Tilda Swinton). Odwrócić lub podnieść znad książki, w końcu życie opowieściami innych to też rodzaj ucieczki od tego, co tu i teraz, a Ingrid nie bez kozery jest w filmie wziętą pisarką.

Film Almodóvara jest niezwykle chłodny, wręcz zimny emocjonalnie, ale tu akurat wydaje się to zamierzone. Dobór inspiracji malarsko-literackich wskazuje bowiem, że nie o melodramat towarzyszenia tu chodzi. To nie łzawa „Philadelphia”, w której czarny heteroseksualny adwokat uczył się akceptacji gejów, uświadamiając sobie, że w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy tacy sami. To film, który ma nas nauczyć, że prawo innego człowieka do wyboru własnej drogi – w tym przypadku do samounicestwienia  – jest odwieczną częścią natury. Może nawet więcej: to nie prawo czy kwestia woli człowieka, ale owej natury manifestacja. Że wszelkie nasze z tego powodu rozterki, wyrzuty sumienia czy ideologiczne próby zafałszowania bytu znacznie potężniejszego od człowieka są tylko raz błazeńskim, raz histerycznym wybuchem ludzkiej emocjonalności. Bo ludzka śmierć – nieważne, czy wybrana świadomie, czy też nie – jest przede wszystkim manifestacją owego kosmicznego porządku, jego sensem i koniecznością. Joyce więc odpowiada na moralne rozterki Gretty Conroy obrazem ciotki Gabriela w trumnie oraz wizją śniegu pokrywającego całą Irlandię (z mogiłą zmarłego chłopaka żony włącznie), Almodóvar zaś, idąc jego śladem, zestawia z nim perfekcyjnie wystylizowane ciało Marthy na leżaku (pogoń za doczesnymi dobrami jawi się tu więc jako manifestacja niezgody na odwieczny porządek świata – piękny motyw!), rozterki Ingrid oraz katolicką moralność przekraczającego swoje uprawnienia policjanta. Żadnego mazania, tylko tyle i aż tyle.

Kwestia użycia przez Almodóvara designerskich wnętrz, gadżetów oraz kostiumów, zaprojektowanych i wykonanych przez najmodniejszych obecnie projektantów i artystów, przypomina mi trochę dramaturgię Ibsena. Z jednej strony to projekcja ambicji społeczeństwa (a więc też i widzów), w dużej części marzącego wciąż o wypasionych, wystylizowanych do granic możliwości wielkomiejskich apartamentach i towarzyszącego im statusu opartego na luksusie i elitarności, z drugiej – ironiczny zabieg, polegający na tym, że owe ociekające przeestetyzowanym, markowym glamourem domy i mieszkania (podobnie jak norweskie śliczne białe domki, tonące różanych ogrodach u Ibsena) na co dzień są siedliskiem ludzkich dramatów i nieszczęść. Żeby sobie z nimi poradzić, trzeba te bajkowe przestrzenie współczesnego kapitalizmu opuścić, bo nieustanne hopperowskie wpatrywanie się w słońce, czymkolwiek by ono nie było, sprawy nie załatwia.

Jako że styl tego filmu jest niezwykle chłodny, takie jest również aktorstwo, choć wydaje mi się, że Julianne Moore, jako hopperowska „osoba z książką” wyłamuje się tu z ogólnej konwencji prowadzenia wyzutych z emocji, niemal na biało prowadzonych dialogów, które, przyznaję, nie dla każdego są do zniesienia. Miałem też wrażenie, że emocje są tu specjalnie tłumione, Martha bowiem, nauczona wojennym doświadczeniem, dobrze rozumie, że są one dla jej planu z Ingrid największym zagrożeniem. Stara się więc je zwalczać na każdym kroku. Za przykład niech posłuży scena, w której Ingrid rozpacza, myśląc, że przyjaciółka już nie żyje. Martha, widząc siłę prawdziwych emocji, obraca całą sytuację w żart, radząc jej, żeby potraktowała tę sytuację jak próbę generalną. Nie zgodzę się więc z niektórymi opiniami, że role te są okropne, a aktorki nie wiedzą, co mają grać. One aż za dobrze wiedzą, co grają, dokładnie wypełniając koronkowe założenia fabuły, która nie jest przecież zbyt bogata w atrakcje. To nieco rozbudowany teatr telewizji, rozpisany na dwie wielkie aktorki i znakomitego reżysera.

Choć na pierwszy rzut oka zupełnie tego nie widać, Almodóvar zrobił zupełnie inny film. Po rozedrganiu jego bohaterów, będącym zazwyczaj efektem hiszpańskiego południowego temperamentu – ani śladu, nie uświadczycie też „pełnej emocji” i „głębokiej refleksji” opowieści „o dwóch wspierających się w obliczu śmierci kobietach”, ani też „ciepłej, kameralnej historii spotkania po latach dwóch przyjaciółek”. Nie będzie też za wielu wzruszeń, łez i dojmujących doznań. Będzie za to wyzuta z emocji, nieoczywista opowieść o istocie śmierci, i tym, co z niej wynika, ujęta w historię świadomej kobiety, która umierając na własnych prawach, udziela lekcji pokory innej kobiecie, a przez nią również – nam, widzom.

Jeśli chcecie sprawdzić, czy ten film do was przemówił, wyjrzyjcie za okno: bez względu na porę roku powinien padać tam teraz śnieg. Jeśli go już dojrzycie, spójrzcie na kogoś, zauważcie go naprawdę i się uśmiechnijcie – tak na dobry początek. Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!         

[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , | |

Dyskusja i pisanie komentarzy zostały zakończone..