Teatr z niczego – o “Helenie” Magdaleny Dąbrowskiej z AT w Warszawie (filia w Białymstoku)

zdj. Piotr Kubic

Oglądałem na Boskiej „Quantę” Łukasza Twarkowskiego (recka już za moment) za miliony monet i mimo naprawdę świetnego teatru, nie doczekałem się magii. Pojawiła się ona za to dziś rano w mnispektaklu Magdaleny Dąbrowskiej „Helena”, w którym jej 93-letnia babcia opowiada o swoim życiu. Szczególnie piękny jest moment, gdy 18-letnia Helena przeprowadza się do domu świeżo poślubionego męża. Wtedy właśnie, młoda i niezwykle wrażliwa na piękno teatru reżyserka, pokazuje swoją unikalność. Wyprowadza swoją „lalkowoczłowieczą” bohaterkę z jej malutkiej, zaaranżowanej przy pomocy dosłownie kilku rekwizytów, przestrzeni, żeby mogła ona wejść w tę nową – mężowską i totalnie inną. Dzieje się to w taki sposób, że zabiera ona ze sobą swoją kołdrę, idąc zaś w głąb sceny, przekracza granicę, wyznaczoną dotąd poprzez czarną zwiewną tkaninę zwisającą ze sztankietu.

Moment otwarcia się przed Helenką czerni i pustki sceny jest magiczny, ale porusza do głębi dlatego, że jest również świetnie zagrany przez Lesię Pasichnyk i Tymoteusza Juchę oraz znakomicie przez Dąbrowską wyreżyserowany. Ileż tam namysłu nad każdym ruchem i ciszy, ileż strachu, wątpliwości, zagubienia czy zwykłego ludzkiego wstydu, ukazanych widzowi poprzez kameralne działania lalek ze sobą i z kołdrą. I to wszystko w zderzeniu z jakąś nieokreśloną przyszłością, która się nagle w ich życiu zamieniła w jeden wielki znak zapytania. Babcia Helena dopowiada tę opowieść o swoim życiu bez zbędnej fanfaronady, nie zatrzymując się szczególnie nad żadnym z epizodów. Jest z nią całkowicie pogodzona i patrzy na nią, niczym na jakąś fabułę, oglądaną właśnie w telewizji – z pełnym wrażliwości dystansem. Czasem tylko zawiesza głos, jakby choć przez ułamek sekundy, chciała zatrzymać pędzący czas (ten realny, w którym opowiada i ten nierealny, z którego utkała swoją opowieść) i wrócić tam, gdzie znajduje się esencja jej losu. Przejmujące!
 
Scenariusz tego minispektaklu przypomniał mi mistrzowskie opowiadania Alice Munro, w których opowieść o życiu kolejnych mieszkanek kanadyjskiej prowincji zawsze musi się choć przez chwilę (niczym w fotografii), skupić na jednym, wybranym z ich życia momencie. Choć chwila ta jest zazwyczaj tylko migawką, mamy autentyczną możliwość pobyć z bohaterką w jej realnym czasie, poznać ją, pobyć z nią, samemu posmakować jej życia i świata. Podobnie jest u Magdaleny Dąbrowskiej, z tym, że gdy machina opowieści rusza dalej, okazuje się, że te narracje znacznie się od siebie różnią, ukazując znienacka, ile bólu cierpienia i cierpienia musiała na swoich barkach ponieść babcia Helena, ale i, ile ukryć w zakamarkach pamięci. I to właśnie jej doświadczenie staje się nasze, może dlatego, że jej samej zupełnie na tym nie zależy.
 
Teatr Magdaleny Dąbrowskiej dużo obiecuje i dużo daje. Nie zapomnijcie jej nazwiska, będzie jeszcze nie raz łapać was za serce.
[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , , | |

Dyskusja i pisanie komentarzy zostały zakończone..