Antologia znikania – o przeglądzie spektakli Teatru Narodowego w Jassach

zdj. materiały prasowe TN w Jassach

Co zapamiętam z Jassów? Na pewno bardzo dobrą organizację festiwalu, do tego wspaniałych gościnnych ludzi, a nade wszystko świetny teatr. Na razie – na gorąco – mam przed oczami kilka flashbacków, jak na przykład ostatnią scenę „Trucicielskiej tragedii” Thomasa Middletona/Silviu Purcărete, w której zrozpaczona matka zabitego Leantia, wpada na scenę z kałasznikowem, żeby dokonać spektakularnej zemsty za śmierć syna, ale okazuje się, że może zabić wszystkich, oprócz siedzącego na wózku inwalidzkim papieża, którego się nijak nie imają kule, i który bezczelnie wcina sobie winogrona. Gdy zrozpaczona ucieka ze sceny, z dziury w podłodze wychyla się jeszcze jeden ocalały z masakry – The Ward (Verives Horia), najgłupszy z całej galerii postaci tej jakobińskiej tragedii (jednocześnie najbogatszy). Odwraca się do więc do nas, pytając głośno, co tu się stało, a ja mam mu ochotę powiedzieć, że nic, że zawsze jest tak samo, ratują się głupi i bogaci. Trudno o bardziej ironiczny komentarz do rzeczywistości, zwłaszcza w kontekście rumuńskich, ale nie tylko, wyborów.

Inną sceną, którą na długo zapamiętam, będzie odlotowy moment buntu Lizystraty oraz towarzyszących jej kobiet, w brawurowym muzycznym wykonaniu prawie całego zespołu Teatru Narodowego, z Dianą Roman w roli tytułowej oraz Ionutem Cornilą, jako jej mężem, na czele. Jest – jak to u Arystofanesa – ostro, pikantnie i dosadnie (w roli głównej elektryczna gitara), w związku z czym, wraz z resztą publiczności świetnie się bawiłem. W II części spektaklu Zalana Zakariasa okazuje się jednak, że od rewolucji feministycznej upłynęło w rzece dużo czasu, zmieniła się więc totalnie rzeczywistość: pokój ustąpił miejsca wojnie (na napaść wrogów nic nie można poradzić), pacyfistycznie wychowani mężczyźni skupieni są teraz na turniejach poezji, nie ma więc komu walczyć i bronić ojczyzny przed wrogiem. Pojawiają się więc realne problemy, realne zagrożenia, na które niestety brak odpowiedzi, za to znów mamy ikoniczną migawkę: Lizystrata u progu śmierci, w futrze i dizajnerskich ciemnych okularach odbiera hołdy od swoich apologetów, grając całkiem nieźle wyćwiczoną przez lata rolę autorytetu. Skupiona jednak na sobie i powtarzaniu w kółko tych samych zgranych już haseł i opowieści, nie widzi i nie rozumie, że czasy się totalnie zmieniły, jej rewolucji nie można więc postrzegać tylko w kategoriach sukcesu. I znów ironia zawładnęła sceną w Jassach, miasta, które jak mało które w Europie, cały czas czuje wokół bliskość rosyjskich zielonych „przyjaciół z mołdawskiego Naddniestrza.
 
W znakomitych spektaklach Radu Afrim na plan pierwszy wysuwają się za to różne rodzaje znikania (łącznie ze śmiercią), wyrastające w ostatnim czasie na główny duchowy problem rumuńskiego społeczeństwa. Zniknąć chcą wszyscy: dziewczyny opuszczone przez bliskich zmarłych i te żyjące z traumą po dzieciństwie w dysfunkcyjnych rodzinach, bite i zdradzane kobiety, członkowie patchworkowych rodzin, dzieci, prowadzące od najmłodszych lat na placach zabaw poważne walki z rówieśnikami na śmierć i życie; wreszcie pozostawione samym sobie wdowy, członkowie społeczności LGBT+ czy „zawsze szczęśliwe” gwiazdy, walczące na co dzień z konsekwencjami sławy i depresją. Próbują wprawdzie, jak grana przez Adę Lupu bohaterka pierwszej sceny „Antologii znikania”, zakopać swoje problemy w czarnej ziemi (piękna metafora Afrima), ale po chwili (kilkudziesięciu minutach spektaklu) i tak się okazuje, że żale te, zamiast zamienić się w kwiaty, jakby chciała dziewczyna, przemieniają się w ludzkie kości. Pogrzebane wprawdzie zgodnie z prawami natury, ale nie wyrzucone z pamięci. Tak więc żywi chcą zniknąć, ale nie mogą, martwi z kolei znikają, ale wciąż, z uporem jakiegoś metafizycznego maniaka (Bóg?) wracają. Jedno wiadomo na pewno, wszyscy są nieszczęśliwi. I znów Afrim, jakby nie mogąc się odnaleźć w nieco przydługiej i zbyt tłumnej momentami narracji Arne Lygre, decyduje się (zgodnie z oczekiwaniami autora) wyrzucić ze sceny większość postaci, żeby opuszczeni przez partnerów Dawid i jego przybyła właśnie matka, mogli zacząć od nowa, ogłaszając nową epokę – tytułowy czas radości! Czy to jest możliwe we współczesnej Rumunii, nie sądzę. Zwłaszcza, że nawet teatr najlepszego rumuńskiego reżysera ma problem ze znikaniem, część bowiem postaci „Time for Joy” powinna była zniknąć w radykalnych cięciach adaptacji.
 
Więcej wkrótce, teraz podziękowania: Danielowi Busuioc’owi i Silvii Ghilas, dziękuję za zaproszenie, gościnę i opiekę, zespołowi Teatru Narodowego w Jassach z Radu Afrimem na czele – za wspaniałą dawkę świetnego i niedającego o sobie zapomnieć teatru. Savasowi Patsalidisowi, Linusowi Tunstromowi, Sashy Denisowej, Spfii Kapsourou oraz Arturowi Ghukasyanowi pięknie dziękuję za wspaniałe towarzystwo i niekończące się rozmowy o teatrze! Do zobaczenia!
[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , , | |

Dyskusja i pisanie komentarzy zostały zakończone..