Nietykalni – o „Ślubie” w reż. Zishan Ugurlu z Teatru La MaMa (XVI MFG), tekst: Lena Frankiewicz

zdj. materiały prasowe XVI MFG

Witold Gombrowicz „Ślub” w tłumaczeniu Louis Iribarne, w reżyserii Zishan Ugurlu z La MaMa Experimental Theatre Club w Nowym  Jorku w koprodukcji z Teatrem im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, Instytutem Adama Mickiewicza oraz Instytutem Kultury Polskiej w Nowym Jorku

Gdy wchodzimy na widownię, uderza nas nieoficjalny, skromny, studencki wręcz klimat: w rogu sceny młoda dziewczyna, zachwycająca zarówno urodą, jak i nonszalancją, śpiewa przy akompaniamencie gitary amerykańskie evergreeny. Ubrana jest w mini i koszulkę z napisem SLUT. Zanim okaże się, że to amerykańska wersja gombrowiczowskiej Mańki, tu o imieniu Molly (zachwycająca i charyzmatyczna Annie Hagg), dziewczyna zaśpiewa łamaną polszczyzną piosenkę Obywatela G.C. „Nie pytaj o Polskę”. I tu niespodzianka, gdyż wzajemne sprzężenie tego arcyamerykańskiego wykonania kultowej polskiej piosenki z nią samą najlepiej chyba definiuje sens tej zaskakującej i dotkliwej inscenizacji gombrowiczowskiego „Ślubu”, w której stwarzany przez Henryka sen zdaje się materializować na naszych oczach w postaci upiornego proroctwa o zmierzchu amerykańskiej potęgi.

Prolog Mańki kończy się jej niespodziewanym gardłowym okrzykiem: „zasłona wzniosła się… niejasny kościół… i niedorzeczny strop… dziwne sklepienie”, po którym wyjeżdżają na scenę dwa ciała na bagażowej platformie. To typowy Anglosas – Henry (Henryk) oraz Afroamerykanin – Johnny (Władzio): sympatyczne chłopaki w amerykańskich mundurach. Gdy się im uważniej przyjrzeć, okazuje się, że Johnny ma w okolicy ucha krew – a to z kolei prowadzi nas do widzianego już gdzieś obrazka, pochodzącego z pewnego realnego przedwyborczego wiecu sprzed paru miesięcy. Żołnierze rozglądają się wokół, nieco skonfundowani, a my wraz z nimi: czy jesteśmy we śnie Henryka, czy może w jakimś życiu po życiu? Czy przestrzeń tej opowieści to sprofanowany kościół, gospoda, wojenny szpital (co jakiś czas w oddali słychać strzały, wybuchy oraz dźwięki uderzenia o platformę kolejnych ciał) czy może czyściec? Jakby nie było, na scenie pojawiają się nagle uzbrojeni w karabin i pistolet rodzice Henryka (skojarzenia z kinem Tarantino jak najbardziej uprawnione), a my nie mamy już wątpliwości, że przez kolejne sto minut oglądać będziemy amerykański sen Henryka (porywający Alex Scoloveno) o władzy. Na naszych oczach więc mityczny american dream zamieni się w profetyczny koszmar politycznego kabaretu, spektakl zaś Zishan Ugurlu okaże się gorzką diagnozą amerykańskiej rzeczywistości, w której siłą rzeczy – poprzez wzajemne globalne powiązania – uczestniczymy również my, Polacy. Władzę ma w tym świecie ten, kto „dutknie palicem”, przegrywa ten, kto „palicem” zostanie „dutknięty”. Reguła prosta jak drut, ale konsekwencje już dużo bardziej poważne, ów „palic” bowiem działa jak przystawiona do skroni spluwa. Nie wiesz, kto i kiedy wyceluje w ciebie broń i pośle ci kulkę, ufać nie możesz nawet własnej matce.

Fantastyczni amerykańscy aktorzy pod wodzą Zishan Ugurlu nie biorą jeńców: znakomity Pijak Celeste Ciula, przybierający tu postać wojennego weterana na inwalidzkim wózku (ziszczony sen Gombrowicza!), w zaskakujący sposób transformuje się w postać Ambasadora, cytującego na przykład gest byłej polskiej premier, Beaty Szydło, która ignorując swego czasu protokół dyplomatyczny przywitała się najpierw z Melanią Trump, a dopiero potem z samym prezydentem. Polska widownia przyjmowała takie smaczki z pełnym zrozumieniem i wesołością. Biały, heteroseksualny Ojciec i Król (energetyczny, błyskotliwy Bill Powers) w skandaliczny sposób emabluje zniesmaczoną jego zachowaniem Manię; rozhisteryzowana Matka i Królowa (ekspresyjna Anna Podolak) jest esencją kobiety traktowanej przedmiotowo; obnażony w swojej hipokryzji Pandulf (Jackson Scott) skrywa się za neonowym krzyżem, Szambelan (Gardiner Comfort) z kolei i Kanclerz (Conor Andrew Hall), występujący w kostiumach amerykańskich policjantów, równie swobodnie wchodzą w role Zdrajców i Pijaków. Na marginesie warto dodać, że owe szybkie i olśniewające transformacje postaci są również zasługą bezpretensjonalnych i jednocześnie funkcjonalnych, operujących myślowym skrótem kostiumów Krystiana Szymczaka. Najbardziej  wyemancypowaną figurą w spektaklu La MaMy okazuje się – Mania/Molly, będąca tu jedynym kontrapunktem wobec szaleństw świata Henryków, Kaczorów i Donaldów – świata, który na naszych oczach kończy się nieuchronnie. I choć bardzo chcielibyśmy, żeby tym razem wygrało dobro, sen ten niestety nie kończy się optymistycznie.

Nowojorski „Ślub” to przedstawienie wstrząsające. W zaskakujący sposób rozbrajające wieloznaczność tekstu Gombrowicza konkretną, ściśle określoną interpretacją. Długo zastanawiałam się nad połączeniem, do którego doszło między amerykańskimi twórcami a polską publicznością, która po kilku dosłownie chwilach tego spektaklu, rozpoznała „nasz polski ślub” w „ich amerykańskiej wersji”. To połączenie jest chyba też najlepszym świadectwem tego, jak bardzo wizja ta jest uniwersalna i bliska ludziom bez względu na długość i szerokość geograficzną, jak bardzo wszyscy boimy się przyszłości. Amerykański znawca twórczości Gombrowicza, prof. Allen J. Kucharski nazwał tę inscenizację „dwudziestopierwszowiecznym snem lękowym o gwałtownym upadku Stanów Zjednoczonych, z traumatyczną amerykańską rodziną jako mikrokosmosem społeczeństw”, mnie przyszło do głowy skojarzenie z amerykańskim zmierzchem bogów. W kwestii teatralnego rzemiosła zadziwia i zachwyca tu w zasadzie wszystko: tempo, rytm, rozkład napięć, klarowność intencji, sposób podania gombrowiczowskiego tekstu. Przy czym balans między sacrum i profanum osiągnięty zostaje za pomocą naprawdę prostych środków scenicznych: zdeformowany stół, kilka nadpalonych krzeseł, platforma i neon w kształcie olbrzymiego biustu (skrótowa, bardziej ironiczna niż oniryczna scenografia Michała Dracza). Po prawej stronie sceny siedzi beatboxer i sound designer (Sam Sellers), który od czasu do czasu, kreując na żywo beaty, odpowiada w całości za dźwiękowy pejzaż przedstawienia, swobodnie na przykład miksując dźwiękowe efekty wojny. Całej reszty nie da się chyba opowiedzieć czy opisać – ona dokonuje się poprzez sprzężenie zwrotne, które zachodzi między „nimi” a „nami”.

Najbardziej poruszającym momentem spektaklu była scena, w której Henryk – przemieniony ostatecznie w Króla – rozkazuje zginąć Władziowi (poruszający Oluwaseun Kayode Soyemi). Ten wydaje się wiedzieć i akceptować fakt, że musi odejść, zwłaszcza że ma świadomość, iż będąc tylko wytworem wyobraźni Henryka, jego animalną deformacją, spełnił już w tej opowieści swoją rolę. Gdy chwilę później, podczas parodii ceremonii ślubnej, słychać strzał, po którym wjeżdża na scenę na platformie przykryte amerykańską flagą, zakrwawione ciało Władzia/Johnny’ego, momentalnie nawsuwa nam się przed oczy obraz martwego Georga Floyda, Afroamerykanina zaduszonego kilka lat temu przez policjanta podczas rutynowej interwencji. Przy jego martwym ciele klęka jedynie Mania. Jako że Henryk jest już w swej władzy nieograniczony, polityczni rywale zostali bowiem zneutralizowani, sen musi się skończyć. Ale nim to się stanie, zobaczymy jeszcze kilkuletnią dziewczynkę, trzymającą w rękach małe wypełnione wodą naczynie. Do mikrofonu podejdzie Mania i zaśpiewa a capella piosenkę Marvina Gaye’a „What’s going on?” A my? Po raz kolejny zastanawiamy się, co jest nie tak z naszym światem i czy młode pokolenie będzie w stanie lepiej go urządzić. Jeśli oczywiście przetrwa zmierzch amerykańskich bogów.