Najpiękniejsze w spektaklu Mai Kleczewskiej są te momenty, gdy jego bohaterka, fikcyjna Irenka K z Zieleniaka (łącząca w sobie losy wszystkich ofiar brygady SS Rona), próbuje na powrót stać się normalną czternastoletnią dziewczynką z całym potencjalnym dla kogoś w jej wieku stereotypowym życiem. Agnieszka Przepiórska inicjuje te momenty z autentyczną dziewczyńską radością: gra w klasy, skacze w gumę, huśta się na huśtawce czy ekscytuje się przyjazdem objazdowego cyrku. I na tym inicjowaniu się kończy, ponieważ jakby tych aktywności nie rozpoczynała, po chwili przechodzą one płynnie w realne wojenne doświadczenia warszawskiego Zieleniaka w 1944 roku, na czele z koszmarem terroru i gwałtu. Na tej samej zasadzie zostaje skonstruowane też wszystko to, co ofiary kolaboracyjnej jednostki SS Rona (Rosjanie) mogłyby mieć w głowie, a więc zarówno marzenia o przyszłości czy potencjalną życiową podroż, w jaką udałyby się w normalnym świecie, jak i proces zemsty na oprawcach; obie opowieści mające rację bytu tylko w teatrze, w sferze nieistniejącego. Całkiem jak w przepięknym wierszu Wisławy Szymborskiej „Dworzec”, sprowadzającym się do poruszających znamiennych słów: „Odbyło się nawet umówione spotkanie poza zasięgiem naszej obecności w raju utraconym prawdopodobieństwa”, mogących z powodzeniem stać się mottem spektaklu „Ocalone”.
To spotkanie dwóch bohaterek, tej potencjalnej i tej prawdziwej w przedstawieniu Mai Kleczewskiej jest paradoksalne, bo choć niemożliwe, odbywa się realnie dzięki medium, jakim jest teatr. A działa on tu przy pomocy dwóch mechanizmów: znakomitego aktorstwa Agnieszki Przepiórskiej, która swoją kreacją tworzy chwilową przestrzeń dla owego spotkania w „raju utraconym prawdopodobieństwa” oraz wspaniałych wizualizacji Krzysztofa Garbaczewskiego. Przepiórska, jak już wspomniałem, prowadzi dwie narracje, rozrastające się stopniowo w kolejne mniejsze, a więc życie dziewczyny bez Zieleniaka i to, z jego doświadczeniem jako centralnym punktem jej losu. Na styku tych narracji powstaje schizofreniczna relacja dwóch trajektorii przeznaczenia, dająca nam, widzom nie tylko możliwość wglądu w całość tego koszmarnego doświadczenia, ale i posmakowania tragedii wynikającej z tego, że jedna z tych dróg została tu definitywnie zamknięta. Co więcej, owa wiwisekcja dokonuje się na poziomie emocjonalnym, bo emocje to skraplająca się esencja zespolenia obu tych dziewczyńskich losów. Jej granicznym momentem z kolei (ale też i centralnym punktem spektaklu) jest wstrząsająca opowieść o gwałcie, dopełniona przez Kleczewską nieskomplikowanym aczkolwiek niezwykle mocnym teatralnym znakiem użycia krwi. Gdy Przepiórska kilka minut później ubierze czystą schludną sukienkę w grochy, nie da się już zapomnieć, że w sensie symbolicznym nosić będzie pod nią zakrwawioną bieliznę do końca życia. Nie da się też zapomnieć całej tej opowieści, w tym zresztą tkwi siła tego spektaklu.
Wizualizacje Garbaczewskiego są znakomite, bo nie tylko płynnie łączą obie te wersje Irenki K wraz z ich realnym i potencjalnym światem, ale też pokazują jak blisko aktorce Agnieszce Przepiórskiej, normalnej kobiecie z początku XXI wieku, do doświadczenia kobiet z Zieleniaka. Jak niewiele potrzeba, żeby to dobre życie odbyło się „poza zasięgiem naszej obecności”. Inną ich funkcją jest mnożenie lustrzanych odbić wybranych z tekstu elementów, żeby zbudować kolejne poziomy czy przestrzenie tego „raju utraconego prawdopodobieństwa”. Przykładem najlepszym jest tu kwestia pomnika. Kodą spektaklu jest uroczystość odsłonięcia monumentu ofiar Zieleniaka, na której osiemdziesięcioletnia Irena K. wygłasza przemówienie. Ów pokryty czarną tkaniną pomnik widzimy początkowo na ekranach, białą zaś wstęgę, która ma zapoczątkować fizyczny proces opadania tkaniny, trzyma w ręce Irena K. W miarę upływu czasu pomnik ten jednak zaczyna lewitować, unosi się nad ziemią, istotą bowiem prowadzonej za jego pomocą narracji jest stopniowe jego odrealnienie, pokazanie nam widzom, że pomnikiem nie musi być wcale stojąca gdzieś w mieście kamienna bryła. Gdy Agnieszka Przepiórska w finale opasuje ową wstęgą widownię, stało się dla mnie jasne, że wraz z Mają Kleczewską i resztą zespołu spektaklu chciałaby, żebyśmy, my widzowie, po przeżyciu tej opowieści, stali się w jakiś sposób częścią tego pomnika; żebyśmy go stworzyli nie przy pomocy podarowanych na jego budowę pieniędzy, płacąc za kamień, a sercem; pamiętając o koszmarze bohaterek tamtych dni i nosząc kawałek ich bólu oraz cierpienia na jego dnie. Piękny to dowód wiary w teatr, będący medium skutecznym zmieniającym świat!
Przepiórska jest znakomitą aktorką, bo potrafi zagrać zarówno kamień, jak i serce. I tak też się dzieje w spektaklu „Ocalone”, nie mam co do tego wątpliwości! Aczkolwiek osobiście – jak zawsze – czekam na moment, gdy całkowicie usunie się z pola swojej bohaterki, a to zabiera jej trochę czasu. Premiera bowiem jest dla niej czymś na kształt całościowego rzutu na ostateczny kształt opowieści (tekstowy, przestrzenny, duchowy), jakby jej aktorski instynkt dokonywał inwentaryzacji całości narzędzi, którymi dysponuje. To z kolei daje jej niezwykle ważne poczucie bezpieczeństwa, które jest warunkiem koniecznym decyzji, że można już powoli wpuszczać do wnętrza swojego serca prawdziwą bohaterkę, dla materii której medium Agnieszka Przepiórska staje się naczyniem. I ten właśnie proces wydaje się teraz odbywać, czemu miałem rzadką okazję i przyjemność się przyglądać, śledząc dwa kolejne przedstawienia „Ocalonych”. Różnica nie była wielka, ale zauważalna: w drugim spektaklu było już więcej Ireny K, więcej fragmentów chodzenia po aktorskiej linie, które są tym bardziej dla widza wstrząsające, im aktorka mniej w nie po ludzku zaangażowana. Poczekam więc jeszcze kilka tygodni, żeby spotkać się naprawdę z Ireną K. Wprawdzie „w raju utraconym prawdopodobieństwa”, ale już w pełnym “zasięgu naszej obecności”.
PS. Wrzucam też wiersz Szymborskiej DWORZEC jako kontekst:
Nieprzyjazd mój do miasta N.
odbył się punktualnie.
Zostałeś uprzedzony
niewysłanym listem.
Zdążyłeś nie przyjść
w przewidzianej porze.
Pociąg wjechał na peron trzeci.
Wysiadło dużo ludzi.
Uchodził w tłumie do wyjścia
brak mojej osoby.
Kilka kobiet zastąpiło mnie
pośpiesznie
w tym pośpiechu.
Do jednej podbiegł
ktoś nie znany mi,
ale ona rozpoznała go
natychmiast.
Oboje wymienili
nie nasz pocałunek,
podczas czego zginęła
nie moja walizka.
Dworzec w mieście N.
dobrze zdał egzamin
z istnienia obiektywnego.
Całość stała na swoim miejscu.
Szczegóły poruszały się
po wyznaczonych torach.
Odbyło się nawet
umówione spotkanie.
Poza zasięgiem
naszej obecności.
W raju utraconym
prawdopodobieństwa.
Gdzie indziej.
Gdzie indziej.
Jak te słówka dźwięczą.