Psia adopcja – o mistrzostwie Wojana Trockiego
W internecie znalazłem taki oto opis spektaklu Wojana Trockiego: „Trzecia godzina gratis” to spektakl, którego akcja toczy się w post apokaliptycznej wizji miasta. Poznajemy różne zakamarki, bohaterów, którzy gubią się i odnajdują w tym nocnym anturażu. Zgrabnie skomponowana całość ma absolutnie blues-rockową duszę, ale wdziera się do tej przestrzeni grecka tragedia, czyli chór – kilka postaci komentujących i wchodzących w polemikę z bohaterami. (…) Głównym bohaterem i narratorem jest Wojan Trocki. Wcielając się w postać Chudego Psa tworzy dynamiczne i bezpretensjonalne opowiadanie”
I tu się chciałem na chwilę zatrzymać, ponieważ „tworzenie dynamicznego i bezpretensjonalnego opowiadania” jest tu czymś znacznie więcej, niż by się wydawało. Spektakle muzyczne najczęściej składają się z narracji teatralnej i muzycznej, które zazwyczaj mają ze sobą jakąś relację. Mamy na przykład teatralną opowieść, która jest puentowana przez piosenki, albo opowieść w piosenkach, popularnie nazywaną recitalem (co nie znaczy automatycznie, że każdy recital jest świadomie skomponowaną opowieścią). Można by o tym długo opowiadać, bo więcej tu wyjątków od reguły, niż przypadków tę regułę potwierdzających, ale dość powiedzieć, że „Trzecia godzina gratis” to na pierwszy rzut oka opowieść najczęstsza w teatrze muzycznym czyli tekst łamany piosenkami. Tylko że w przypadku Wojana Trockiego nie taka znowu najprostsza, a to dlatego, że wciela się on w narratora i różnych bohaterów, zarówno przy pomocy aktorstwa, jak i aktorstwa zaklętego w muzykę. Jeśli coś mnie w tym spektaklu zachwyciło, to właśnie to drugie, trudniejsze, sprowadzające się tu do opowiadania o świecie przy pomocy piosenki.
A w nim Wojan Trocki jest mistrzem. Bierze głęboki oddech i zaczyna, powoli malując nam pejzaż historii, której raz jest narratorem, raz bohaterem. Rozkręca się, używając pełni swoich możliwości intonacyjnych, kontroluje głośność i dynamikę występu, budując stopniowo dramaturgię całości. Wie, co to początek, rozwinięcie, finał. Umie korzystać z tego, co w piosence najpiękniejsze czyli jej „mostu”, znajdującego się zazwyczaj po drugim refrenie. A wszystko to jest rzeczywiście „dynamiczne” kiedy trzeba i zawsze bezpretensjonalne! Do tego prawdziwe, piękne i poruszające.
Jeśli więc ktoś rozważa artystyczną adopcję jakiegoś zwierzaka, polecam Chudego Psa, jego oczu nie da się zapomnieć, wracają jak bumerang i nie dają spać. Może dlatego trzecia godzina tego spektaklu jest gratis!
Katharsis w offie? – o spektaklu „Nasza racja” w reż. Adama Ziajskiego z teatru Scena Robocza w Poznaniu
Oglądając dużą część spektaklu Adama Ziajskiego Nasza racja miałem mieszane uczucia, niby konwencja przedwojennego kabaretu funkcjonowała dobrze, niby kolejne numery były znakomicie zrobione, ale treść podawana mi ofiarnie przez znakomitą Lenę Witkowską – mówię głównie o tekście – oględnie mówiąc – nie zachwycała. Wydawała się zbyt hermetyczna, przekombinowana (w sensie połączenia tego, co artystyczne z tym, co rzeczywiste), znaki zaś teatralne mnie osobiście do tego momentu prowadziły na manowce. I nagle wydarzyło się coś, co pozwoliło mi na głębsze zrozumienie tego spektaklu. Bohaterka, bawiąc się tym razem w numerolożkę, kolejny raz wychodzi do widowni i prosi jedną z dziewczyn o datę urodzenia. Pada 1 lutego 1992, z czego wynika, że dziewczyna jest numerologiczną szóstką, ale Bohaterka uznaje ją za 11-stkę, bo to pasuje do jej narracji, w której potrzebuje ona osoby szczególnej, o dużej mocy psychicznej i fizycznej. To kłamstwo, pomyślałem, szybko dodając cyferki! I wtedy mój wewnętrzny głos mnie ofuknął, zwracając się do mnie w te słowa: przestań się skupiać na tym, co ona mówi, przestań śledzić każde słowo i bawić się w literacką policję, to jest teatr a ona wylewa z siebie potoki słów, które znaczenie mieć mogą, ale nie muszą! Ogarnij się: cofnij się kilka kroków i spójrz na całość z dystansu, a może zobaczyć coś, co jest ważniejsze niż wszystkie teksty świata!
I rzeczywiście, po chwili zrozumiałem, że spektakl ten wcale nie musi być o tytułowej „naszej racji” czy mieszaniu się życia z polityką, ale że w gruncie rzeczy jest o totalnie pogubionej dziewczynie/artystce, która nie tyle nawet używa konwencji kabaretu, co jest w niej uwięziona, ponieważ bardzo poważne rzeczy, o których chce do nas mówić, zostają przez ów kabaret zdeformowane, przerobione na coś sztucznego, artystycznego. Pojawia się wtedy dyskomfort, poczucie niezrozumienia, wyobcowania, niemożności komunikacji, zwłaszcza, że teatralna publiczność w sekundę może się zamienić w społeczeństwo, w którym i z którym trzeba żyć.
Z tej perspektywy jej dramat wydaje się głębszy, bo nie rozpina się tylko między miłością a strachem, jak sugeruje nam finałowa piosenka, ale zaklęty zostaje dodatkowo w pułapkę konwencji. Widz ma świadomość (mam nadzieję), że będąc w teatrze, ogląda fałsz, który przechodząc przez granicę czwartej ściany, powinien (przynajmniej w teorii) stać się prawdą, bohaterka Witkowskiej – mam wrażenie – nie. Stąd jej kolejne kabaretowe wcielenia, stąd desperacka próba ekspresji jako ekwiwalentu ucieczki czy wreszcie – jak w przypadku numerologii – realny brak kontaktu z rzeczywistością. Wszystko to zresztą dowodzi czegoś więcej: że los tej dziewczyny zamienia się w mit, wygląda ona bowiem na osobę skazaną na wieczną mękę niemożności uwolnienia się z tej sytuacji. W końcu, grając ten spektakl co wieczór, wciąż musi przeżywać swój dramat na nowo (ach ten teatr!). My zaś, widzowie dopiero wtedy możemy ten jej indywidualny los uznać za coś własnego, bo dzięki alchemii sztuki staje się on także esencją losu, zawierającą w sobie wszystkie możliwe jego warianty. Katharsis w offie? Czemu nie!
Lena Witkowska wygrała kiedyś PPA, ale nie dlatego, że dobrze śpiewała – choć to oczywiście było konieczne! Wygrała, bo od pierwszego kroku na scenie do ostatniego błysku światła była artystką totalną, w stu procentach oddaną swojej postaci, historii, którą przyszło jej opowiadać i w której jednocześnie musiała odegrać swoją rolę. W Naszej racji jest podobnie: przez cały spektakl Witkowska jest magnesem, który swoją wewnętrzną siłą trzyma blisko siebie siedzące naprzeciwko niej „opiłki”. Patrzeć na to, być jednym z nich i doświadczać tej mocy – to czysta teatralna przyjemność!
Jakiś mankament? Już mówiłem – tekst, ale na szczęście w dobrym teatrze nie on jest najważniejszy!
Zimny baby prysznic – „Łoo! Matko!” w reż. Barbary Prądzyńskiej Kolektywu Banachowicz Rybarczyk
Ostatni obraz spektaklu Kolektywu Banachowicz Rybarczyk to wyświetlony na wielkim ekranie kadr, w którym dwóch małych chłopców obraca się do kamery (w domyśle – do swoich będących z nimi w tej chwili mam), a więc i do nas widzów. Zapada ciemność, spektakl się kończy i jasnym staje się końcowy komunikat: wszystko, co oglądaliśmy na scenie, zostało nam opowiedziane z perspektywy matki, owo zdjęcie przecież to nic innego, jak jej nieoczywisty osobliwy podpis.
Chwilę wcześniej na tym samym ekranie nastąpiło niezwykle wzruszające spotkanie z prawdziwymi – opowiadającymi nam o swojej bezwarunkowej pięknej miłości do swoich dzieci – matkami (także z aktorkami, które wyszły ze swoich scenicznych ról), stojące w kontrze do wszystkiego, czego się w tym spektaklu na temat początków macierzyństwa dowiedzieliśmy. Jako że były to niekoniecznie miłe rzeczy, owo „spotkanie” przywróciło właściwą perspektywę całości, stając się najpiękniejszym momentem tego przedstawienia.
A zaczęło się to wszystko rzeczywiście w niekoniecznie miły sposób, od cukierkowej sceny, będącej w gruncie rzeczy parodią baby shower, a więc najmodniejszej obecnie imprezy związanej z narodzinami dziecka. Jej istotą jest świętowanie przez ciężarną kobietę nadchodzącego porodu w towarzystwie bliskich jej osób a moda na nią panuje obecnie bez wyjątku w całym kraju, od Bałtyku aż po Tatry. Konwencja parodii w spektaklu Barbary Prądzyńskiej opiera się nie tylko na przesadnej nieznośnej egzaltacji w sposobie gry aktorek (Magdalena Banachowicz i Kinga Rybarczyk), ale też na ironii pomysłu, że w owym scenicznym baby shower uczestniczą jedynie same ciężarne. Dodatkowo opowieść ta zostaje wzmocniona narracją reklam surrealistycznych produktów, które z jednej strony wydają się kobietom w ciąży niezbędne, z drugiej – żerują biznesowo na ich lęku i miłości do dziecka. Początek spektaklu jest więc irytujący, aczkolwiek w odpowiednim świetle pokazuje istotę biznesowej parentingowej maszynki do zarabiania pieniędzy. Potem jest jeszcze gorzej, choć już całkiem poważnie: poród, „baby blues”, depresja poporodowa i całkiem pokaźna ilość problemów, z którymi muszą się mierzyć młode matki. W związku z tym należało dopełnić i zbalansować perspektywę, co świetnie się udało.
Gdybym miał się naprawdę czegoś czepić, to jakoś totalnie w sensie teatralnym nie pasował mi polityczny element dotyczący aborcji, wrzucony tu ewidentnie na fali doraźnych emocji, związanych chyba ze strajkiem kobiet. Jeśli bowiem robimy spektakl o macierzyństwie, jego trudach, ale i o jego pięknie, to jednak mało rozsądnie brzmią w środku takiej opowieści krzyki popierające prawo do aborcji. Wydaje mi się dodatkowo, że naprawdę nie ma potrzeby manifestować w każdym spektaklu swoich poglądów na każdy temat, zwłaszcza gdy jest to wbrew jakiejkolwiek logice opowieści i tematu. I nie przyjmuję do wiadomości wytłumaczenia, że to spektakl feministyczny, bo co to dzisiaj znaczy? Sama tematyka prezentowana tu przecież przez kobiety załatwia tu sprawę, widzowie zaś nie są głupi i nie trzeba ich walić po głowie komunikacyjną łopatą. Jeśli już konieczna była wypowiedź artystek na temat instrumentalizacji ciała kobiet, bo tak rozumiem to polityczne wołanie o prawo do aborcji, to można było to zrobić za pomocą dotknięcia dużo ważniejszego problemu, związanego z macierzyństwem a mianowicie strachu kobiet w ciąży przed śmiercią z powodu tego, że jakiś prawicowy czy religijny konował będzie w trakcie porodu podejmował decyzje, kierując się przesłankami ideowymi czy religijnymi, nie medycznymi. Opowiadamy o tym samym, ale bardziej w temacie spektaklu. Tego zresztą aspektu ciąży w całej tej opowieści najbardziej mi brakowało.
Ogólnie jednak uważam, że spektakl ten jest nie tylko ważny i potrzebny, ale że ma w sobie również duży potencjał teatralny, w związku z czym serdecznie wam go polecam!
Tak blisko a jednak tak daleko – o spektaklu “Niesamowita słowiańszczyzna” z Wrocławia
Maria Janion w swojej książce Niesamowita słowiańszczyzna próbuje znaleźć słowiańskie korzenie Polaków, szukając ich między innymi w pogańskiej kulturze i jej elementach, ostałych się do naszych czasów. Tych, którzy przyszli na spektakl Henryka Mazurkiewicza, Katyi Egorovej oraz Tati Lemeshevej z myślą, że obejrzą adaptację słynnego eseju, czeka zawód. Henryk Mazurkiewicz bowiem już w prologu spektaklu uczciwie informuje, że od Marii Janion zapożyczono tu tylko tytuł, ponieważ wydawał się twórcom i twórczyniom – nomen omen – niesamowity. O czym jest to więc opowieść? O przyjaźni między konkretnymi ludźmi: Białorusinem, Ukrainką i Rosjanką, żyjącymi na wygnaniu w Polsce, ufundowana głównie na tym, co ich łączy, choć nie pomijająca dramatycznej sytuacji w której znajdują się oni poprzez dziejącą się na naszych oczach historię. Oczywiście wiążą się z tym określone problemy, których pominąć nie można: napięcia ukraińsko-rosyjskie i ukraińsko – białoruskie, kwestia obecności języka rosyjskiego w przestrzeni publicznej (a szerzej także związanej z nim kultury), wreszcie kwestia „wygnania”, życia w obcym kraju. Tych jednak, którzy oczekiwali głębszego zanurzenia się w te kwestie, czeka rozczarowanie, zostają one bowiem dyskretnie, często z humorem dotknięte, ale to wszystko, jakby autorzy i autorki tego przedsięwzięcia chcieli w nas, widzach wzbudzić zainteresowanie tematem, ale bali się z nami konfrontacji, czegoś kontrowersyjnego. Choć na spotkaniu po spektaklu Henryk Mazurkiewicz buńczucznie podkreślał, że miał pokusę, żeby przy okazji tego przedstawienia, porządnie „dołożyć Polakom”, nic takiego się nie dzieje. Ba! Polakom nie tylko nie dostaje się „porządnie”, ale wręcz nie dostaje się wcale, choć to akurat dobrze, bo w spektaklu nie widać zupełnie powodów, dla których ostrze krytyki miałoby być przeciwko nim skierowane, chyba, że powodem takiego zabiegu miałaby się stać nieznajomość białoruskich miast.
Na moje oko, w Niesamowitej słowiańszczyźnie czuć dużą zachowawczość twórców, takie hiperostrożne stąpanie bo bardzo kruchym lodzie, żeby nikogo nie obrazić, nikomu nie dołożyć. Było to oparte – biorąc pod uwagę wagę tematu – na strategii zaklętej w stwierdzeniu „jestem w połowie w ciąży”. Nie pomagała też naiwność obserwacji, okraszona konkluzją, że wszyscy jesteśmy Słowianami i w gruncie rzeczy bliżej nam do siebie niż dalej, czego dowodem jest przyjaźń występujących na scenie artystów. Chwalebne, ale nie za wiele wnoszące.
Są takie spotkania z zespołem po spektaklu, które odsłaniają bardziej to, co się nie udało, niż to, co wyszło i tak było tutaj. Okazało się, że akcja spektaklu rozgrywa się na dworcu, choć moim skromnym zdaniem kilka walizek to za mało, żeby nam taką informację skutecznie zakomunikować. Potem dowiedzieliśmy się, że na scenie był jeszcze jeden bohater, Polak, którego podobno graliśmy my, publiczność. Konia z rzędem temu, kto zabieg ten odczytał, a jeśli nawet tak się zdarzyło, to poza żartobliwą scenką z teleturnieju „Milionerzy”, nic się w tej relacji nie działo, dlatego też – wracamy do kwestii dołożenia Polakom – jakikolwiek zabieg z tym związany był/by bez sensu, bo zupełnie niemożliwy do odczytania. Jest jeszcze jedna sprawa, która mnie bardzo rozczarowała – brak tłumaczenia wierszy, piosenek i niektórych tekstów w obcych językach. Złośliwie mógłbym napisać, że lepiej by było pieniądze na drona przeznaczyć na napisy, ale nie zrobię tego, bo twórcy zrobili krzywdę przede wszystkim sobie, biorąc pod uwagę, że tak na oko jedna trzecia przedstawienia była niezrozumiała.
Z drugiej strony, jak to często w takich okolicznościach bywa, rzeczywistość okazała się dużo bardziej przenikliwa niż ludzie, gdyby bowiem popatrzeć realnie na komunikat płynący ze sceny, okazałoby się, że na dworcu, którego w zasadzie nie ma, stoi trójka młodych ludzi ze Wschodu, mówiąc do nas trochę po polsku, trochę po swojemu, i choć my, Polacy naprawdę staramy się ich słuchać i zrozumieć, to nie do końca nam się ta komunikacja udaje, zwłaszcza, że statystyczny Polak rozróżnić bohaterów po języku nie ma szans. Taka to paradoksalnie niesamowita słowiańszczyzna. Tak blisko a jednak tak daleko
- Laboratorium „Przestrzeni sztuki”
Przestrzenie sztuki to projekt Instytutu Teatralnego w Warszawie dedykowany artystom tańca i teatru, umożliwiający pracę tym z nich, którzy nie posiadają stałego miejsca do pracy twórczej i prezentacji swoich dokonań, będąc permanentnie pozbawionymi stałego dostępu do infrastruktury kultury. Korzystają z niego najczęściej artyści offowi, choć ustanawianie w tym przypadku jakiegoś schematu systematyzującego całą tę sferę mija się z celem. Nie o to tu bowiem chodzi. Projekt ma formę konkursu, do którego mogą stawać teatry, domy kultury i inne mniej oczywiste podmioty kulturalne z całej Polski, specjalnie zaś powołana komisja wybiera pięć najlepszych „ofert”, z jednej strony mających najlepszą podbudowę merytoryczną, z drugiej – gwarantujących najlepsze warunki logistyczne do przeprowadzenia odsłony projektu w swojej instytucji. W tym roku w skład finałowej piątki weszły: Fabryka Sztuki w Łodzi, Teatr Figur, Fundacja Działań Twórczych w Krakowie, Teatr im. Stefana Jaracza w Olsztynie, Teatr Lubuski w Zielonej Górze oraz po raz czwarty już prymus tego konkursu Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Kuratorem merytorycznym rzeszowskich Przestrzeni Sztuki jest niezmordowana orędowniczka teatru pozainstytucjonalnego, matka chrzestna współczesnego polskiego offu Katarzyna Knychalska, doceniona ostatnio za swoją wszechstronną działalność nagrodą Kamyk Puzyny, przyznawaną rokrocznie przez miesięcznik „Dialog”. Osobiście obserwuję jej rzeszowską działalność od kilku lat i choć czasami zdarza mi się mieć odmienne zdanie na temat poszczególnych spektakli zaproszonych do tego projektu, muszę z przyjemnością przyznać, że Knychalska wykonuje na tym polu bardzo dobrą robotę. Wydaje się bowiem, że jej selekcja oparta jest na wyłowieniu najciekawszych teatralnych propozycji, co nie zawsze musi od razu oznaczać – najlepszych, najbardziej „zrobionych”. W tym przypadku ma to głęboki sens, Przestrzenie sztuki bowiem, przynajmniej według mojego ich pojmowania, są nie tylko projektem umożliwiającym pracę artystom pozbawionym wsparcia instytucjonalnego, ale przede wszystkim inkubatorem nowego, laboratorium, w którym można uchwycić zalążek tego, co w polskim teatrze najbardziej wartościowe i dać mu przestrzeń do rozwoju. Z tej perspektywy Przestrzenie sztuki są wydarzeniem niezwykle ważnym i ciekawym, dlatego gorąco je Państwu polecam.
- Modlitwa widza w kościele pod wezwaniem samego siebie – o spektaklu Kolektywu PPLVerse
Czwarta rzeszowska edycja tego projektu została wczoraj z przytupem otwarta na Dużej Scenie Teatru im. Siemaszkowej prezentacją spektaklu Modlitwa pod cudowną mozaiką w kościele parafialnym pod wezwaniem samej siebie Kolektywu PPLVerse, pod nazwą którego kryją się: reżyserka Aga Błaszczak, kompozytor Rafał Ryterski oraz aktorka Malwina Czekaj. I od razu mogę powiedzieć, że przedstawienie to było argumentem dowodzącym mojej tezy z poprzedniego akapitu. Z jednej strony – ułomne, niekoniecznie spajające się w jakąś sensowną teatralną całość, z drugiej – niosące ze sobą jakąś tajemnicę, dotykające istoty aktorstwa, eksplorujące – świadomie czy nie – przestrzeń tego, co w teatrze dzieje się między ludźmi: tymi na scenie, bez względu na to, w czym biorą udział, oraz tymi na scenie i na widowni. Bo że udało się w tym spektaklu stworzyć pozawerbalną wspólnotę, taką z prawdziwego zdarzenia, rzecz to bezsprzeczna.
Spektakl rozpoczyna się od autoteatralnego prologu, który z jednej strony miał stanowić ekspozycję całości, z drugiej wprowadzać narracje będące częścią struktury całości. I tak wyszła do nas reżyserka Aga Błaszczak, żeby poinformować nas, że Malwina Czekaj będzie w jej spektaklu bohaterką, Rafał Ryterski – Bogiem, a jej własny tekst – modlitewnikiem. Definicje występujących na scenie postaci i przedmiotów długo jednak nie obowiązywały, bo zaraz okazało się, że na scenie znajdują się aktorzy pod nazwiskami osób występujących w tym spektaklu, grający wymiennie aktorów grających owe postaci. Na razie bardzo ciekawie!
Używane na początku spektaklu, odpowiednio zmodyfikowane frazy zapożyczone z katolickiej liturgii oraz zabawa tożsamością osób/aktorów/postaci ustawiły nam całkiem ciekawą perspektywę całości. Oto – generalizując – Bogiem dla bohaterki, z racji niemożności uchwycenia, czym On miałby być, stała się ona sama, można więc wysnuć tezę, że spektakl ten jest w gruncie rzeczy intymną, metafizyczną rozmową z samą sobą, co sugeruje zresztą tytuł – rozmowa z bogiem to przecież modlitwa, a ich zbiór z kolei to nic innego jak modlitewnik. Gdy osoby grające aktorów wcielających się w postać Boga stają za kamerą, a twarze bohaterki (znów w różnych odsłonach) wyświetlają się na ekranie, perspektywa Boga i widza się zrównuje, dzięki czemu zostajemy włączeni w tę grę, rozmowa zaś „bohaterki z Bogiem” staje się jednoczesną rozmową osób na scenie i widzów z wszystkimi po kolei – i tu osobiście upatruję największą wartość tego spektaklu. Tworzy się tu bowiem autentyczna wspólnota, zbudowana na wspólnym doświadczeniu z jednej strony, ale też na silnej obecności osób (nie aktorów, nie postaci), które ją performują. Z racji wielkiego talentu, ale też i umiejętności nabytych we wrocławskiej AST, prym w tej intymnej teatralnej zabawie z Bogiem, widzem i sobą, wiedzie Malwina Czekaj, pozostali – Aga Błaszczyńska i Rafał Ryterski – również są autentyczni, zwłaszcza tam, gdzie są sobą, ale momentami pozostają na drugim planie.
Zabawa, o której piszę, trwa dalej, a na drodze kolektywu PPLVerse nieoczekiwanie pojawiają się problemy, jako że założony i nieźle (jak się wydawało) wymyślony teatralny koncept przeradza się w nieco chaotyczne skakanie po tematach, które w programie nazwano „teatralnym esejem”. Esej to niestety dość określona, konsekwentna forma wypowiedzi, a w spektaklu „Modlitwa pod cudowną mozaiką…” jakakolwiek forma zostaje z minuty na minutę bez żalu porzucona, na rzecz scenicznego bycia osób znajdujących się na scenie. Jakby teatr sam w sobie, aktorzy, postaci i ich odgrywanie zmęczyło już artystów na tyle, że postanowili na scenie po prostu być z widownią. No tak, powie ktoś, ale co ci w tym przeszkadza, że porzucili wszelkie konwencje na rzecz obecności, w którą włączyli też widzów, w tym ciebie. Nie wiem, chciałem napisać, że brak świadomości narzędzi, których się na scenie używa, ale mój wewnętrzny głos od razu ten zarzut torpeduje, artyści bowiem w procesie pracy niczego nie muszą być świadomi, idą za swoim własnym wewnętrznym głosem i tkają materię spektaklu przy pomocy serca i emocji, nie przejmując się też do końca słowami, bo nie one są tu najważniejsze. A może chodzi o podejście do poruszanych tematów? Bez przesady, każdy ma prawo robić spektakle o tym, o czym chce, i mówić ze sceny to, co chce. Może się to oczywiście nie podobać, ale to nie jest argument merytoryczny, tylko prywatna opinia. Czy zatem to doświadczenie teatralne mi się podobało? Wygląda na to, że tak, choć z jakichś powodów wstydzę się do tego przyznać. Nie wiem tylko, czy to wstyd czy strach, a może jedno i drugie, bo ktoś zmusił mnie do wyjścia z mojej strefy komfortu…
I tak właśnie niepostrzeżenie zacząłem odmawiać swoją własną „Modlitwę pod cudowną mozaiką w kościele parafialnym pod wezwaniem” samego siebie. Przestrzenie sztuki warte są mszy!