Złapać oddech – „Lacrima” w reż. Caroline Guiela Nguyen z Théâtre national de Strasbourg na Festival d’Avignon

zdj. Christophe Raynaud de Lage/Festival d’Avignon

Spektakl Caroline Guiela Nguyen rozpoczyna się od sceny, która jest puentą całej opowieści, ale stanowi też jedną z części efektownej klamry, w jaką została ujęta. Oto Marion (Maud Le Grevellec), szefowa paryskiego domu mody haute couture Beliana, który otrzymał i spartaczył właśnie zamówienie stulecia – suknię ślubną dla księżniczki angielskiej Korony – próbuje popełnić samobójstwo, biorąc całą winę za zaistniałą sytuację na siebie. W tle całej sprawy mamy jeszcze domową przemoc, jakiej doznaje Marion od swojego męża, Juliena (Dan Artus) – z którym zresztą na domiar złego pracuje w Belianie – oraz totalny krach jej małżeństwa. Scena, podobnie jak całe przedstawienie, wykorzystuje przestrzeń atelier domu mody oraz wielki wiszący po jej prawej stronie ekran, na którym oglądamy wszelkie telefoniczno-komputerowe transmisje live (rozmowa przez zoom czy na przykład streaming radiowej audycji). Na ekranie widzimy twarz doktor Jones (Natasha Cashman), do której Marion postanawia przed śmiercią zadzwonić. Po tonie rozmowy lekarka orientuje się, że z Marion dzieje się coś niedobrego, wzywa pogotowie, które błyskawicznie zjawia się w atelier, a prawie jednocześnie z nim – córka kobiety, Camille (Anaele Jan Kerguistel). Marion zaczyna umierać, córka dostaje ataku histerii i w tym momencie… przenosimy się w czasie osiem miesięcy wstecz, żeby zobaczyć, jak do tego doszło. W finale scena powróci jeszcze raz, ale tym razem będziemy mogli zobaczyć jej dalszy ciąg. Camille przyklęknie przy matce i powie do niej znamienne słowa: ja oddycham, ty oddychaj, i tu się na chwilę zatrzymam, ponieważ wydaje mi się, że w owych słowach znajduje się klucz do tego poruszającego spektaklu.

Jednym z narracyjnych wątków Lacrimy jest udział prawdziwych koronczarek z normandzkiego Alençon w audycji radiowej. Zostały tam zaproszone, gdyż dokonują właśnie renowacji słynnego, wyprodukowanego w połowie XX wieku „welonu z Alençon”, który służył już kiedyś angielskiej rodzinie królewskiej, teraz zaś ma zostać użyty raz jeszcze w procesie przygotowania ślubnej kreacji dla kolejnej księżniczki z rodu Windsorów. W studiu znajduje się szefowa warsztatu w Alençon, Vera (Dinah Bellity), najstarsza (60 lat doświadczenia) koronczarka – Thérèse (Liliane Lipau) oraz najmłodsza – Sophia. Ich wypowiedzi przeplatane są dodatkowo archiwalnym materiałem, przybliżającym słuchaczom tę niezwykłą, prawdziwą (manufaktura w Alençon wciąż istnieje), czterystuletnią tradycję, przekazywaną sobie przez koronczarki z pokolenia na pokolenie. Jedną z wypowiedzi z tego materiału warto zacytować: Oddychaj. Całe dnie spędzasz z nitką cieńszą niż moje włosy. Tak bardzo się na niej koncentrujesz, że często zapominasz o oddychaniu. Musimy więc sprawdzać, czy kobieta pracująca obok nas oddycha prawidłowo, czy nie puszcza nici, gubiąc przy tym ścieg. Bezdech był bardzo powszechny wśród koronczarek. Prowadziło to do poważnych zaburzeń czynności serca lub zapalenia żył. Krew nie krążyła. Dlatego koronczarki pilnowały się nawzajem. Jeśli któraś nie oddychała, trzeba było delikatnie dotknąć jej ramienia, aby oderwać ją od pracy i powiedzieć: “Ostrożnie, oddychaj”.

Przyznam się, że finałowe, niezwykle emocjonalne słowa Camille skierowane do umierającej matki poruszyły mnie do głębi, aczkolwiek dopiero zestawienie ich z doświadczeniem kobiet z Alençon, pozwoliły mi dotrzeć do jakiegoś metafizycznego sensu tego, co usłyszałem. O ile bowiem więź matki z córką nie wymaga tu jakiegoś szczególnego komentarza (w końcu to dwie najbliższe sobie na świecie osoby), o tyle już głęboka, pełna empatii relacja oparta na stuprocentowej uważności na siedzącą obok koleżankę z pracy, będąca podstawą niezwykłej, wielopokoleniowej kobiecej wspólnoty, trwającej  nieprzerwanie od czterystu lat – już tak. Początkowo owa troska wydaje się być motywowana kwestiami zawodowymi, ale gdy spoglądamy na relację Thérèsy i Very, które funkcjonują jak jeden organizm (zabawny epizod z córką Thérèse, która nie może ani chwili pobyć sam na sam z matką), widać, że ta wspólnota obcych przecież sobie w gruncie rzeczy kobiet jest silniejsza niż więzy rodzinne. I to zdaje się w koronczarskiej tradycji ważniejsze niż cokolwiek innego. Widać to zwłaszcza w zestawieniu z Belianą, w której znieczulica na problemy innych dotyka nie tylko koleżanki z pracy, ale wręcz członkinie rodziny (teściowa Marion). Córka Marion zresztą stanie na wysokości zadania dopiero, gdy się przestraszy, że już nigdy nie zobaczy swojej matki, wtedy zdobędzie się na zrozumienie i poprosi ją, żeby oddychała. Może więc szeroko pojęta tradycja nie jest złem wcielonym, jak często nam się to wmawia, a zjawiskiem, któremu trzeba się na chłodno przyjrzeć, żeby z jego głębokiego sensu wybrać to, co najbardziej wartościowe. W tym przypadku autentyczną wspólnotę, utkaną z głębokiego współodczuwania z obcym (przynajmniej początkowo) człowiekiem, której nici po latach wydają się mocniejsze niż stal. Rodzina w spektaklu Caroline Guiela Nguyen pogrążona jest w totalnym kryzysie, aczkolwiek francuska reżyserka więcej uwagi poświęca kobiecym relacjom w jej obrębie, niż opresji serwowanej kobiecie przez mężczyznę. Warto zauważyć, że Marion stawia jej czoło dopiero wtedy, gdy jedna z przypadkowo spotkanych przez nią kobiet wyciąga do niej rękę. W samej Belianie nie było jednak nikogo, kto by jej pomógł, okazuje się bowiem, że i w naszych czasach welon noszony przez jakąś księżniczkę przez 27 minut jest ważniejszy niż ludzkie losy czy wręcz życie. Baśnie o księżniczkach rządzą się bowiem  – wbrew logice – swoimi okrutnymi prawami.

Rewersem tej opowieści jest los Abdula Ghaniego – absolutnego hinduskiego mistrza haftu, który będąc zatrudnionym jednoosobowo w „firmie” Manoja (Vasanth Selvam), dostanie za zadanie wyhaftować na sukni księżniczki dwieście pięćdziesiąt tysięcy prawdziwych pereł. Jako że jest to zlecenie Korony Królewskiej, a więc publiczne, cały proces musi być transparentny i odbyć się zgodnie z prawem. Dla hinduskiego koproducenta sukni i jego pracownika oznacza to niestety kłopoty. Pierwsza kwestia to termin wykonania zlecenia, którego nie da się dotrzymać bez przekroczenia ustalonych reguł czasu pracy, zwłaszcza w tak wąskiej niszy, jaką jest artystyczne hafciarstwo. Druga rzecz to stan zdrowia takiej osoby, którą często niezwykle trudno jest zmusić do tego, żeby się regularnie badała (zwłaszcza, gdy goni termin). Trzecia wreszcie, najważniejsza chyba w tej sytuacji, to fakt, że w krajach takich jak Indie, Pakistan czy na przykład Chiny praca – zwłaszcza tego rodzaju – jest często na wagę złota. Abdul Ghani dzięki niej zapewniał dużo lepsze życie swojej córce, nie przechodząc więc badań (nazwijmy je „okresowymi), stracił tak naprawdę wszystko, ukochaną pracę, byt i opierunek oraz możliwość zapewnienia dziecku lepszej przyszłości. Oczywiście na drugiej szali tej dyskusji są wątpliwości, czy to wszystko czasem zbyt łatwo nie usprawiedliwia konieczności pracy człowieka ponad jego siły czy też nie przyczynia się do eskalacji stanu powszechnego wyzysku. Całkiem zresztą słuszne, problem bowiem wykorzystywania III świata przez pierwszy oraz drugi nigdy nie zniknął i ma się współcześnie całkiem dobrze.

W przypadku tej opowieści kwestia jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Krawcy, hafciarki czy koronczarki, zwłaszcza ci, przedstawieni przez Nguyen są przecież również artystami i artystkami. Niezwykle ważnym więc pytaniem wydaje się również to, czy prawdziwym artystą da się być między „ósmą a szesnastą”. Jak pogodzić transparentną i społecznie kontrolowaną pracę z weną, która przychodzi o pierwszej w nocy i każe pracować do świtu. Te pytania rodzą kolejne – jak zastosować ogólnie przyjęte zasady społeczne w sytuacji, gdy nie można oddzielić życia od pracy, a tak przecież jest w przypadku koronczarek z Alençon, hafciarza Abdula czy… Caroline Guiela Nguyen oraz jej zespołu. A co z niepohamowaną potrzebą tworzenia, która wielu artystów prowadzi przecież do grobu, co ze słynnymi miniaturzystami tureckiego sułtana, którzy dopiero wtedy, gdy kazał ich oślepić, uznali, że stali się artystami, bo zamiast malowania konkretnych obrazów rzeczywistości, mogli malować jej esencję z pamięci? Nie chcę tu być sędzią, zwłaszcza że najlepszym według mnie miejscem do rozstrzygnięcia tych kwestii jest z jednej strony własne sumienie każdego artysty, a z drugiej – prawo. Aczkolwiek sprawa jest niezwykle delikatna, potrzeba więc tu koronczarskiej uwagi i współodpowiedzialności. I na to chyba chciała nas przede wszystkim uczulić reżyserka Lacrimy.

Ktoś kiedyś powiedział, że choć mamy demokrację i mówimy o równości czy pragniemy nowego lepszego świata, wciąż mamy w podświadomość wdrukowaną potrzebę opowieści o królach, książętach czy księżniczkach. Opowieści, w których dobro wprawdzie wygrywa, ale nim do tego dojdzie, wiele złego musi się wydarzyć. Za dowód tej potrzeby niech posłuży popularność brytyjskiej rodziny królewskiej, która w ostatnich dekadach ma się naprawdę znakomicie, pobudzając zainteresowanie mas na całym świecie. Nguyen bardzo inteligentnie buduje swoją fikcyjną przecież opowieść, czyniąc ją współczesną i prawdopodobną właśnie poprzez zanurzenie jej w prawdziwej historii dworu Windsorów. Dorzucając do tego kulisy pracy domu mody haute couture, francuska reżyserka dopełnia swój spektakl, eksploatując owo połączenie, gwarantujące jej nie tylko zainteresowanie widzów, ale i poruszające w nich jakiś rodzaj niewypowiedzianej tęsknoty. Inteligentny to zabieg, gdyż owa „baśniowa” nitka jest tylko wabikiem, sama opowieść jest przecież zupełnie o czymś innym. „Wabik” ten jednak poza skutecznością, ma jeszcze jedną zaletę: otwiera przestrzeń niejako metafizyczną, zapraszając do eksplorowania spektaklu na głębszym poziomie. Widzowie z kolei, przekierowani na nieco inne kanały odbioru tej historii, dostają szansę, żeby dostrzec w niej coś więcej niż tylko dobrze skrojoną fabułę, i do tego angażując to, co najważniejsze – swoje emocje.  Warto też wspomnieć o koronkowej robocie Nguyen w kwestii adaptacji: używając paru języków i kilku wątków, splata je w sposób znakomity. Niczego tu nie jest za dużo ani za mało, wszystko zostaje perfekcyjnie przedstawione, przeprowadzone i zakończone, nie widać na wierzchu ani jednego szwu, ani jednej luźnej nitki.

W roli „hinduskiego haftu” czy „koronek z Alençon” występują w tym spektaklu znakomici międzynarodowi aktorzy. To oni tworzą prawdziwe pełnokrwiste postaci, których losy układają się w niezwykły, żywy świat, wyhaftowany przez nich na białej tkaninie tej pięknej opowieści. Wspaniałe są przede wszystkim Maud Le Grevellec w roli Marion oraz Liliane Lipau w roli Thérèse. Pierwsza z aktorek najciekawiej wypada w scenach, gdy musi się mierzyć z powolnym rozpadem swojego świata. Zaczynamy się domyślać, że jej pewność siebie i opanowanie to tylko mechanizmy obronne. Moment ostatecznego krachu przychodzi, gdy Marion musi odpowiedzieć lekarce na kilka standardowych pytań. Le Grevellec gra kobietę, która doznaje szoku, bo okazuje się, że znalazł się ktoś, kto przejrzał ją na wskroś. Nie tylko zresztą przejrzał, ale dodatkowo zrobił coś, co wydawało się z jej perspektywy niemożliwe – wyciągnął w jej kierunku pomocną dłoń. Gra Liliane Lipau najmocniej chwyta za gardło w scenie, gdy jej bohaterka musi wysłuchać pięknych słów swojej chorej wnuczki, która postanowiła zadzwonić do radia w trakcie trwania programu o koronczarstwie. Po drugiej stronie tej roli mamy niezwykle ciepłe i zabawne sceny, w których Thérèse mierzy się ze światem współczesnym, przyjmującym na przykład postać złośliwego smartfona z całą swoją „skomplikowaną” technologią. Przejmującą rolę stworzył też Charles Vinoth Irudhayaraj w roli hafciarza Abdula. Przyglądając się jego zapamiętaniu, z jakim inkrustował tkaninę sukni perłami, próbując wbrew ślepocie dotrzymać terminu, pomyślałem o bohaterze znakomitego filmu Paula Thomasa Andersona Nić widmo, zjawiskowo sportretowanego przez Daniela Day Lewisa (oczywiście Abdul jest artystą w nieco bardziej sympatycznym wydaniu). Jego żmudne, spokojne metodyczne ruchy nie wskazywały bowiem na to, iż robi to z potrzeby chwili czy pod presją terminu, ale że motywuje go głęboka więź z tym, co robi, prawdziwa miłość do swojego rzemiosła. Im mniej Charles Vinoth Irudhayaraj mówił, tym bardziej stawał się sugestywny, jego zaś oczu, gdy Abdul usłyszał z ust swego szefa Manoja nazwisko swego zmiennika, ale i pewnie największego konkurenta w hafciarstwie (co oznaczało zdradę), nie zapomnę nigdy.

Lacrima została uznana najlepszym spektaklem pierwszej części awiniońskiego festiwalu, i fama ta na pewno nie była na wyrost. Spektakl to bowiem z kategorii tych, których się nie zapomina. Podobnie jak ślubna suknia angielskiej księżniczki. A jeśli już przy niej jesteśmy, to mam nadzieję, że wszyscy pracownicy „domu mody Caroline” ze Strasburga mają się znakomicie, zwracają na siebie uwagę i pilnują, żeby każdy z osobna pamiętał o oddechu. Bo oddech jest najważniejszy.